piątek, 10 lipca 2020

Wawel Cup - etap 1. Na Telimenę.

No i zaczęło się bieganie na serio, nie jakieś tam treningi z podjadaniem poziomek. Start pierwszego etapu z Mirowa, siedem minut jazdy z naszej kwatery. Oczywiście tradycyjnie byliśmy sporo przed czasem, ale lepiej przed niż po czasie. Tym razem nie było bazy zawodów, każdy parkował gdzie mógł i dopiero na samym starcie była szansa spotkać kogoś ze znajomych. Nie było też kramików z biegackimi akcesoriami i czuję się tym zawiedziona. Bo jak to - żadnych zakupów?
Tomek startował prawie godzinę przede mną, ale na start poszliśmy razem, bo czy miałam czekać na parkingu, czy na starcie, to w sumie wszystko jedno, a na starcie to nawet ciekawiej. I nawet dawno niewidziani znajomi się znaleźli.

Na przykład Mirek.

Tak z 15 minut przed moją minutą startową zaczęłam się już denerwować i moje tętno rosło - 80, 95, 113, 129... Jeszcze trochę i zeszłabym na zawał czy inne takie, ale akurat nadeszła moja minuta startowa i pora było się zbierać.
W miarę szybko ogarnęłam gdzie na mapie jest trójkącik i kiedy dobiegłam do lampionu oznaczającego start, od razu skręciłam w ścieżkę w lewo. Ścieżka powinna po chwili rozdzielić się na lewą i prawą, a ja powinnam pobiec prawą. Albo przeoczyłam, albo nie rozdzieliła się, albo co - ja w każdym razie wciąż pięłam się pod górę i nie miałam pojęcia na której ścieżce jestem. Tak czy siak mój punkt miał być od obydwu w prawo. Przebiłam się w prawo-górę, nawet znalazłam jakiś większy kamyk, co to mógłby robić za małą skałkę, ale lampionu przy nim nie było. Pokręciłam się chwilę po okolicy usiłując ustalić gdzie jestem, ale mogłam być wszędzie. Podbiegł do mnie jakiś biegacz i chwilę konsultowaliśmy, gdzie które z nas ma swoją jedynkę i gdzie możemy być. Obydwoje mieliśmy chyba takie samo pojęcie, czyli żadne. Nagle kolega zauważył, że nasze konsultacje wypadły akurat w mrowisku i... zaczęło się. Wyskoczyłam z krzaków i wyleciałam na ścieżkę, bo wygodniej się otrzepywać. Popatrzyłam na nogi i aż mną wstrząsnęło - tak do pół łydki moje nogi były jedną ruszającą się masą, wyżej jeszcze prześwitywało ubranie. Wrzasnęłam rozdzierająco, ale tylko wewnętrznie, bo zewnętrznie oniemiałam z przerażenia. Rozpaczliwie zaczęłam się otrzepywać i to gołymi rękami pomimo obrzydzenia. Brrr. Noż kurna, czy ja jestem podobna do Telimeny żeby mię to ohydztwo obłaziło????
- Auć! Auć! - krzyczałam wewnętrznie przy każdym ugryzieniu, a mrówki były rozmiaru metr na metr, to wyobraźcie sobie jakie miały paszcze i zęby (czy czym tam one gryzą).
- Auuuuu! Tylko nie w tyłek!!!!
- Nie w cycki! Nie w cycki!
- Aaaaaaa!!!!!!!
- Jak dojdą do ust to umrę! - myślałam w panice.
Cały ten wewnętrzny dramat odbywał się w biegu, bo automatycznie rzuciłam się do ucieczki. A ponieważ zdecydowanie lepiej ucieka się w dół niż w górę, po chwili zorientowałam się, że jestem z powrotem prawie na starcie. Nooo, trochę głupio wyszło. Strzepnęłam z siebie resztki wroga, a skoro byłam tuż przy starcie namierzyłam się od nowa i tym razem udało się trafić. Niestety, taki początek zabił całą moją wolę walki i w dalszą trasę ruszyłam bez przekonania.

 Dookoła jedynki.

Kolejne punkty wchodziły przyzwoicie, na ogół wychodziłam na nie dość precyzyjnie, a nawet jeśli mnie troszkę zniosło, to  dawało się doprecyzować albo po terenie, albo w ostateczności po innych zawodnikach.
O ile nawigacyjnie dawało radę, to kondycyjnie - kaplica. Żar przenikający nawet pod drzewa odbierał wszelką energię, ciągle było pod górę, a nawet jak było w dół, znaczyło to jedynie, że za chwilę znowu będzie pod górę, a pod nogami leżało pełno gałęzi usiłujących złapać i zatrzymać. Wlokłam się noga za nogą i nijak nie idzie tego nazwać biegiem na orientację.
Powolutku doczłapałam sobie przez kolejne punkty do PK 9, namierzyłam się na PK 10, który ani nie był daleko, ani nie był  trudny, no ale ile może mi iść dobrze. Toż już najwyższa pora żeby coś się spieprzyło. Kompletnie nie mogę pojąć jakim sposobem przeoczyłam grupę skałek z lampionem i beztrosko szłam, szłam i szłam. W końcu coś pomarańczowego zamigotało mi w oddali. Podbiegłam (i to tak dosłownie), ale spotkało mnie rozczarowanie - owszem, lampion, ale nie mój. Inny kod i w dołku, a nie na skałce.
- To gdzie ja do licha jestem????? - pomyślałam.
Niby teren się zgadzał - była droga, była polanka, no może droga biegła niedokładnie w słusznym kierunku, ale kto by to tam w stresie zauważył. Powęszyłam trochę to tu, to tam i w końcu odpuściłam. Stanęłam przy znalezionym lampionie i upokorzyłam się doszczętnie - nadbiegającego zawodnika zapytałam:
- Gdzie ja jestem??????????
Człowiek ewidentnie się gdzieś spieszył i tylko machnął mi swoja mapą przed oczami pukając palcem w jakiś dołek i.. tyle go widziałam. Dołek, półokrągły dołek. Na szczęście na mapie w tej okolicy był tylko jeden taki, więc wreszcie mogłam się zlokalizować. Nooo, od dziewiątki to tak drugie tyle przeszłam niż powinnam. To na pewno musiał być efekt przegrzania mózgu, no bo co innego? Wróciłam więc i znalazłam co trzeba.

 Gdzie ja jestem????

Od dziesiątki zaczęły się dłuższe przebiegi i trochę się bałam, żeby mnie nie zniosło a azymutu, ale dało radę. Na ostatni punkt i na metę wystarczyło lecieć za tłumem i nawet usiłowałam biec, skoro już nie musiałam patrzeć na mapę i mogłam pod nogi. A na mecie Tomek już czaił się z kamerką.

 Upragniona meta.

Po sczytaniu czipa lekko się zdziwiłam, że jakiejś rywalce udało się być na trasie dłużej niż mi i kto wie z jakimi potworami musiała walczyć, jak mi głupie mrówki zajęły 10 minut, a dziesiątka 13.
Trasę 2,8 km udało mi się przeciągnąć do 4,7 km, a jej przebycie zajęło mi godzinę i kilkanaście minut, ale czy to by się w ogóle opłacało biegać tak krótko? Przy moim wariancie cena za kilometr wychodzi jednak korzystniej.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz