sobota, 11 lipca 2020

Wawel Cup - etap 2. Nawadnianie zawodników.

W drugi dzień zawodów od rana zmagałam się z dylematami - co na siebie włożyć, czy może raczej czego nie wkładać, żeby nie zmokło? Namydlić się przed startem, czy raczej polać szamponem? Biec z parasolem, czy może wziąć kurtkę przeciwdeszczową? Po przyjeździe na parking usytuowany przy mecie zdecydowałam - ściągam kurtkę, nie mydlę się i nie szamponię, parasol zostawiam w samochodzie.  Po dojściu z parkingu na start (prawie 2 km) byłam już przemoczona do cna. No dobra, na starcie miałam jeszcze suche majtki. Dobrze, że mapę dostaliśmy zafoliowaną, bo niby nieprzemakalna, ale kto to wie. Mapa była w ogóle wyjątkowa, bo w skali 1: 17500.


Całe szczęście, że ten fakt zauważyłam dopiero po zawodach, bo kto wie gdzie bym zawędrowała:-) Podczas zawodów byłam pewna, że biegam na 1:7500.
Ruszyłam w strugach deszczu i znowu miałam sytuację z jedynką jak poprzedniego dnia - ścieżka, która ma się rozgałęzić i ja w prawą odnogę. Z niepokojem wyczekiwałam tego rozgałęzienia - będzie, czy nie będzie? Tuż przed nim jakieś młode zawodniczki wyskoczyły z krzaków z tradycyjnym inockim okrzykiem:
- Gdzie my jesteśmy?
Razem znalazłyśmy rozgałęzienie i dziewczęta widząc moje nawigacyjne sukcesy postanowiły iść ze mną na jedynkę i od niej namierzyć się na swój punkt. Od razu ostrzegłam je, że chodzenie za mną jest przedsięwzięciem dość ryzykownym i nie gwarantuje sukcesu, ale jeśli chcą....  Najwyraźniej były spragnione sukcesów, bo odpuściły.
W miejscu gdzie spodziewałam się jedynki krążyły już dwie zawodniczki i od razu ustaliłyśmy, że szukamy tego samego. Jakieś zaćmienie na mnie spadło, bo uporczywie szukałam tuż pod pasem zielonego, zamiast niżej. I w ogóle nie przyszło mi do zakutego łba, żeby namierzyć się od tej zieleni skoro już byłam blisko. Zauważam, że obecność innych ludzi odbiera mi zdolności logicznego myślenia i zdaję się na nich. Chyba powinnam biegać z dużą tabliczką: NIE ZBLIŻAĆ SIĘ!!! Dołek udało się znaleźć przedstawicielowi  którejś ze starszych męskich kategorii.
Dwójka była banalna - wzdłuż krótszego boku tej nieszczęsnej zieleni, kawałek pod górkę i dużą skałę było widać z daleka. Nawet na mapie sobie doczytałam, że lampion będzie pomiędzy dwoma skalami. Nie wiedziałam tylko co oznacza tajemnicze 6 (a przy innych punktach inne liczby), ale jakoś dałam radę bez tej wiedzy.
Trójka i czwórka tuż obok weszły spokojnie, a na piątkę był dłuższy przelot. Na szczęście po drodze było sporo charakterystycznych miejsc i to mnie uspokoiło. Wyszłam idealnie na skrzyżowanie przed piątką i wystarczyło tylko wspiąć się na zbocze ze skałą. Wspinaczka - ta oraz poprzednie wcale nie były takie uciążliwe, bo deszcz aczkolwiek moczył, to jednocześnie przyjemnie chłodził i orzeźwiał. W sumie to w tym deszczu było mi dużo przyjemniej niż w upale poprzedniego dnia. Dodatkowo zbliżałam się do połowy trasy i nigdzie jeszcze się nie zgubiłam. No to właśnie w złą godzinę to sobie pomyślałam. To znaczy nie żebym się całkiem zgubiła jak ja to potrafię, bo nawet wyszłam na właściwe skałki gdzie miała być szóstka, ale lampion był tak sprytnie schowany, a roślinność tak gęsta, że nie mogłam na niego trafić. Dodatkowo akurat nadbiegła zawodniczka z innej kategorii, ale szukająca tego samego lampionu i wiadomo - od razu przestałam myśleć. We dwie zaczęłyśmy czesać okolicę, a na koniec okazało się, że lampion wisiał kilka metrów niżej od miejsca gdzie się spotkałyśmy.
Między szóstką a siódemką na mapie narysowany był kubeczek - znaczy się organizatorzy przewidzieli punkt nawadniania. Kiedy dotarłam na zaznaczone skrzyżowanie, faktycznie zobaczyłam butelki z wodą i stos kubeczków. Ponieważ na trasie byłam już jakieś 50 minut czułam się bardzo, bardzo dokładnie nawodniona i tym razem nie skorzystałam z propozycji organizatorów.
Ósemka była łatwa do namierzenia się, bo w bardzo charakterystycznym miejscu, ale mi i tak udało się dojść do niej po abstrakcyjnych zygzakach wychodząc zupełnie niepotrzebnie na łąkę, a potem przedzierając się przez gęsty zagajnik żeby i tak wyjść ciut za daleko.

Ślad rysowany z pamięci, bo zapomniałam włączyć zapisywanie trasy.

Do dziewiątki odruchowo ruszyłam po kresce, tyle że po drodze były gęste i bardzo, bardzo kolczaste zarośla. Oczywiście usiłowałam je sforsować, no bo azymut, ale po kilku bolesnych zadrapaniach w końcu odpuściłam i obeszłam dookoła. Pięknie wyszłam na pierwsze dołki, te tuż za drogą i niewiele brakowało żebym sobie znowu dała zrobić wodę z mózgu przez kolejną spotkaną zawodniczkę, która na mój widok oznajmiła, że  nie może znaleźć punktu. Nie, nie zaczęłam razem z nią czesać w miejscu gdzie stałyśmy, tylko twardo parłam dalej, bo mapa mówiła, że jeszcze kilkadziesiąt metrów. Do dziesiątki była już wydeptana porządna inostrada, pilnowałam więc tylko, czy aby na pewno trzyma kierunek. Trzymała. Tuż za dziesiątką dopadł mnie zapłakany chłopaczek, bo zgubił się w drodze na swój pierwszy punkt. Pokazałam mu gdzie jest, ale chyba niespecjalnie wiedział co dalej z tą wiedzą zrobić. Biegł za mną pochlipując. No i co tu robić? Czas ucieka, meta blisko, jest szansa na przyzwoity wynik, a tu ta mała kupka nieszczęścia.... Doprowadziłam dzieciaka do rowu, którym mógł w najgorszym przypadku wrócić na metę i pognałam na swój ostatni punkt. Na dobiegu do mety zrobiłam rekord swojej kategorii, bo jacyś młodzianie zaczęli mnie wyprzedzać i uniosłam się ambicją. Oczywiście, że wyprzedzili, ale dzięki nim miałam fajny finisz.
Wbrew obawom związanym z pogodą, okazało się, że biegało mi się dużo, dużo lepiej w deszczu niż poprzedniego dnia w upale. Przede wszystkim w ogóle biegałam i to sporo, w ogóle się nie spociłam :-), deszcz skutecznie wypłukiwał mi pomysły na głupie warianty i ogólnie miałam dużą frajdę z dzisiejszego etapu.
Ale nie, nie znaczy to, że na jutro zamawiam taką samą pogodę. Absolutnie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz