czwartek, 2 lipca 2020

WOR 4 w morderczym upale.

W niedzielę od rana biło z nieba żarem i zamiast zastanawiać się co na siebie włożyć, intensywnie myślałam czego na siebie mogę nie wkładać, żeby jednak zachować jakieś minimum przyzwoitości. Bo tak całkiem bez niczego chyba by nie przeszło. Biegać mieliśmy po mieście, więc na cień nie było co liczyć.
Znowu ambitnie zapisałam się na trasę "profesjonaliści" chociaż z moim profesjonalizmem to tak różnie bywa - vide kilka poprzednich zawodów. Na start przeszliśmy sobie przez metę usytuowaną na górce. Czyli finisz zapowiadał się ciężko.

Zaczynamy od mety:-)

Na trasę ruszyłam jako jedna z pierwszych, bo była luka, a do mojej minuty startowej masa czasu, który musiałabym spędzić na słońcu. Od razu pobiegłam nieoptymalnie, bo zasugerowałam się moim przedbiegcą, zamiast dokładnie obejrzeć mapę. Dużo nie nadłożyłam, ale zawsze. Dodatkowo już przed pierwszym punktem wpadłam nogą w jakąś dziurę w trawniku i grzmotnęłam jak długa. Poderwałam się jeszcze szybciej niż padałam, bo w zasięgu wzroku miałam lampion.
Do jedenastki szło dobrze. Nawigacyjnie dobrze, bo z bieganiem w tym gorącu to różnie było. Jak już miałam mroczki przez oczami to przechodziłam do marszu:-). Od jedenastki prawidłowo dobiegłam do przejścia między dwoma blokami i dlaczego potem zamiast w lewo, pobiegłam w prawo - do teraz nie mogę pojąć. Najwyraźniej to musiało być słynne kobiece "drugie lewo". Co ciekawe, jeden z zawodników zrobił ten sam manewr i kiedy dobiegłam, stwierdził, że pięć minut już szuka i nigdzie nie ma lampionu. Swoją obecnością utwierdził mnie, że jestem w dobrym miejscu, więc nie patrzyłam na mapę, a trzeba było. Zaczęłam systematycznie powiększać obszar poszukiwań i w końcu trafiłam we właściwe miejsce, choć wciąż byłam przeświadczona, że lampion źle wisi. W związku z tym przez chwilę miałam problem z ruszeniem na trzynastkę, bo coś mi nie grało. W końcu zorientowałam się w czym rzecz i poleciałam dalej. Szkoda tylko, że na mapie nie sprawdziłam czy lampion wisi wewnątrz, czy na zewnątrz ogrodzenia.... Oczywiście, że wisiał wewnątrz i popatrzywszy zza płotu na niego tęsknym wzrokiem, musiałam oblecieć spory budynek dookoła.

Walka z dwunastką i trzynastką.

Ponieważ straciłam dużo czasu na tych dwóch nieszczęsnych punktach, usiłowałam nadrobić stratę szybszym tempem. Oczywiście od razu się to na mnie zemściło, bo szybkie bieganie w upale nie jest jednak wskazane dla starszych pań. W efekcie między końcowymi punktami już tylko człapałam, ale starałam się to przynajmniej robić żwawo:-)

Ostatni punkt podbity.

Ostatni zryw zrobiłam przed metą. Uparłam się, że wbiegnę na górkę choćbym potem miała wyzionąć ducha. I po prawdzie to niewiele brakowało.

Aż musiałam się położyć.

W porównaniu do ostatnich leśnych zawodów, to poszło mi całkiem dobrze. Fakt - skopałam dwunastkę koncertowo, ale przecież mogłam skopać jeszcze z pięć innych punktów, a nie zrobiłam tego:-) No i nie byłam ostatnia. Wyprzedziłam całe dwie osoby:-)
Cóż - jaki zawodnik, takie sukcesy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz