poniedziałek, 5 października 2020

Przemoczone Warsaw Orient Races

Po ubiegłosobotnim Orient Races organizatorzy poszli za ciosem i już następnego dnia zaserwowali kolejny odcinek zabawy. Tym razem mieliśmy biegać w Parku Arkadia. W niedzielę od rana padało, mniej, bardziej, ale nie wyglądało, żeby chciało przestać. Co prawda prognozy uparcie twierdziły, że koło południa ma się przejaśnić, ale pogoda najwyraźniej nie czyta prognoz.
Tym razem wybraliśmy się we trójkę, z Agatą. Tradycyjnie na miejsce dotarliśmy za wcześnie, siedzieliśmy więc w samochodzie i obserwowali deszcz. Powoli zaczynałam mieć wątpliwości, czy bieganie w takich warunkach ma sens, ale skoro już przyjechałam... 
Tym razem mieliśmy minuty startowe w miarę na początku stawki, więc nie było potrzeby kombinować. Jedynym naszym problemem było: co z siebie zdjąć żeby się nie zgrzać w biegu, albo co założyć, żeby nie zmoknąć. Wybrałam wariant pośredni - kurtkę przeciwdeszczową zdjęłam, ale kamizelkę i rękawki zostawiłam.
Z naszej trójki ja ruszałam jako pierwsza.

Trzy, cztery, staaaart!!!

Nawet dość szybko udało mi się znaleźć trójkącik i ustalić kierunek biegu. Biegłam wzdłuż skarpy i musiałam jakoś znaleźć się u jej podnóża. W pierwszej chwili optymistycznie pomyślałam, że zejdę sobie od razu na dół i dalej, na punkt pobiegnę ścieżką. Spojrzałam w dół: trochę stromo. No nic, może dalej będzie lepiej. Co prawda mapa sugerowała, że nie będzie, ale człowiek to się zawsze łudzi. Kilkakrotnie sprawdzałam nachylenie stoku i wciąż było tak samo. Dopiero pod koniec, już za punktem, który był gdzieś tam w dole, udało mi się nawet bezstratnie ześlizgnąć do niższej alejki i stamtąd pomknąć na punkt.
Od jedynki, alejkami, dobiegłam do ulicy i już chciałam ładować się w krzaki żeby do dwójki pobiec przy samym stadionie, ale przystopował mnie widok Małgosi, która dalej pobiegła ulicą. Spojrzałam na mapę. Nooo, w sumie to lepszy wariant. Wiele się nie nadkłada, a jak wygodnie. Pobiegłam i ja ulicą. Za dwójką dopadła mnie jakaś kobitka z tradycyjnym orientalistycznym zawołaniem: "Ale gdzie ja właściwie jestem???" No jak tu nie pomóc? Zatrzymałam się i pokazałam na mapie.
Trójka, czwórka i piątka były w plątaninie kortów (czy co to tam było za ogrodzeniem), a piątka była tak sprytnie powieszona, ,że przebiegłam obok niej, nie zauważając lampionu. Musiałam kawałek wrócić i dokładnie obejrzeć każde podejrzane miejsce. Znalazłam.
Szóstka była na szczycie kolejnej skarpy - stromo i ślisko. Sapiąc niczym mała lokomotywa jakoś wdrapałam się na górę. Siódemka była tuż obok, tylko trzeba było dobrze popatrzeć na mapie jak tam dobiec, żeby się nie zgubić w plątaninie ogrodzeń.
Ósemka była w połowie wysokości skarpy (miałam w dół, hurra!) i prowadziła do niej ścieżka - naokoło i przez PK 9, ale co tam. Przy okazji od razu wiedziałam, gdzie jest dziewiątka. Do dziesiątki był trochę dłuższy przebieg, bo trzeba było ominąć teren ogrodzony, ale nawigacyjnie - bułka z masłem.
A potem zaczęły się schody... A nawet nie tak. Bo gdybym faktycznie z dziesiątki pobiegła na schody, zeszła nimi na dół i pobiegła za narożnik ogrodzenia, gdzie wisiał lampion to wszystko byłoby ok. Ja oczywiście aż tak dokładnie mapy nie obejrzałam, schodów nie zauważyłam, pobiegłam wzdłuż stadionu, zobaczyłam drzewka co to na jednym z nich spodziewałam się lampionu i stanęłam przed dylematem - jak się tam dostać?? Ponieważ stadion w praktyce jest opuszczoną i mocno zarośniętą ruiną, więc nie było co liczyć na cywilizowane zejście. Próbowałam kilka razy przedrzeć się na rympał przez krzaki, ale kiedy mało nie wpadłam do pierońskiego rowu, który nagle i niespodziewanie pojawił się tuż pod moimi nogami, odpuściłam. Dopiero kiedy skarpa zrobiła się niższa, już kawał za punktem udało mi się sforsować krzaki, rów i już przy ogrodzeniu wróciłam do drzewek z lampionem.

Zabawa z jedenastką.

Żeby dostać się do dwunastki po raz drugi musiałam pokonać rów, tym razem w innym miejscu, jak się okazało trudniejszym. Jakoś dałam radę. Dobrze, że dwunastka była przy źródełku, bo po tych okołojedenastkowych przeprawach cała byłam w błocie, mogłam więc umyć chipa i kompas.
Do trzynastki nie chciało mi się biec naokoło. Stwierdziłam, że jak dałam radę z jedenastką, to wdrapanie się na skarpę będzie drobnym spacerkiem. Taka zadziorna się zrobiłam. Niestety, nie doceniłam roślinności - krzaków, powalonych drzew, gałęzi pod nogami. Omijałam i omijałam te przeszkody coraz bardziej oddalając się od celu... Ale na szczęście wszystko przemija - nawet najdłuższa żmija, więc i skarpa w końcu się skończyła i wyszłam do cywilizacji. Punkty od 13 do 16 były już w terenie typowo miejskim - proste, łatwe i przyjemne.
Siedemnastka była w połowie skarpy, przy alejce. Można było polecieć na azymut, ale schodzić ze skarpy po niewiadomoczym, albo polecieć naokoło - na dół schodami, a potem pod górę, ale alejkami. Miałam już dość łażenia po skarpowych krzakach, więc wybrałam wariant dłuższy. Okazało się, że kompletnie bezsensownie, bo po tej skarpie schodziła bym kawałeczek i bez żadnych krzaczastych problemów. No szkoda, szkoda...
Osiemnastka była już na płaskim, przy placu zabaw chyba, blisko bloku, więc znowu wyszliśmy do cywilizacji. Fajna była dziewiętnastka i dwudziestka - w żywopłotach pozakręcanych tak fikuśnie, że punkt był na wyciągnięcie ręki, tylko żywopłot nie wpuszczał.
 
Przy PK 19 (fot. z FB organizatora)
 
Jak widać na fotce, do mety dobiegłam w postaci zmokłej kury i praktycznie można mnie było wykręcać. Dobrze, że część ubrań zostawiłam w namiocie i mogłam się chociaż od góry przebrać w suche. Dłuższą chwilę czekałam na powrót Tomka, a potem oboje wypatrywaliśmy Agaty. Byłam pewna, że Agata odpuści część punktów, a ta skubana przyniosła wszystkie i jeszcze na jedenastkę poszła inteligentniej niż ja. Za to ja byłam szybsza:-)
I co? Myślicie, że mi się nie podobało, bo ciężko i pogoda do d....? Ha! Wręcz przeciwnie! To były jedne z fajniejszych zawodów, w jakich brałam udział.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz