piątek, 15 stycznia 2021

Dystans Stołeczny 5, czyli jak zabawa jest dobra, to musi długo trwać.

Piąty etap Dystansu Stołecznego poza tym, że miał odbyć się wieczorem, nie zapowiadał się szczególnie groźnie, bo Park Moczydło jest zasadniczo ucywilizowany dużo bardziej niż Park Młociński, z którym ostatnio toczę nierówne boje. I tak było do momentu, kiedy spadł śnieg. Dużo śniegu. To całkowicie zmieniło postać rzeczy, bo w parku jest spora górka i są skarpy. Skarpy miałam już "przyjemność" zaliczyć w bardzo błotnisty dzień i nie spodziewałam się żeby na śniegu miało być łatwiej. Co najwyżej bardziej czysto.
Pierwszym napotkanym problemem było zaparkowanie. Okazało się, że górka przyciągnęła amatorów saneczkarstwa z połowy Warszawy i na okolicznych uliczkach szpilki nie dawało się wetknąć, a co dopiero samochód. W końcu jednak udało się. Ufff. Jeszcze tylko należało znaleźć bazę zawodów, pobrać mapę i w drogę! Ponieważ ten etap przewidziany był jako sprint, to trasy były króciutkie. Wzięłam więc i przechytrzyłam organizatorów i zapisałam się na Chojraka, a nie jak zwykle na Wkręconego. O, taka jestem. Ci mi się zabawa ma marnować?
Zaczęło się spokojnie - cywilizowane alejki, trawniczki, nieliczne drzewa. Zasadniczo nie było żadnych problemów z trafieniem, jedynie lampiony były nie dość, że pochowane za drzewami (patrząc z kierunku nadbiegania), to jeszcze małe i nie rzucające się w oczy, mimo jakiś tam świecących elementów. Gdzieś kolo szóstki czy siódemki dogonił mnie Tomek, który startował chwilę po mnie i jeszcze nawet przed dziewiątką widziałam jego plecy.  Na dziewiątce doznałam jakiegoś zaćmienia i zamiast na dziesiątkę zaczęłam przedzierać się do jedenastki. Przez największe krzaki jakie były w okolicy oczywiście.  Szłam na jedenastkę, ale w głowie miałam jednak zakodowane, że mam wziąć dziesiątkę i kiedy kod nie chciał mi się zgodzić, dopiero uprzytomniłam sobie jaką głupotę robię. Kiedy już ogarnęłam i dziesiątkę i jedenastkę, zaczęły się pierwsze "schody", czyli słynne serpentyny z żywopłotami stanowiącymi barierę nie do pokonania. Czy tak całkiem nie do pokonania to okazało się już po chwili. Co chwilę z krzaków sterczały jakieś tyłki lub dolne odnóże, a głowy były już niewątpliwie po drugiej stronie roślinności. Wyszukałam sobie i ja luźniejszy fragment żywopłotu i przeczołgałam się. Hmmm... Stateczna, starsza pani czołgająca się w parku miejskim... Dobrze, że te zawody odbywały się po ciemku.
Do trzynastki najpierw wlazłam alejkę za daleko, bo się po ciemaku pogubiłam gdzie alejka, a gdzie prześwit, ale szybko zorientowałam się co jest grane. Czternastka była na szczycie górki. Większość wysokości miałam już pokonane alejkami, ale do punktu wpełzałam wyślizganym zboczem. Zupełnie nie wiem dlaczego nie weszłam jak cywilizowany człowiek po schodach, które były tuż obok. 
Do piętnastki bałam się schodzić po zboczu, przeprosiłam się więc ze schodami, a potem pobiegłam dookoła alejkami. Szesnastka była na skarpie, w połowie zbocza i bardzo, bardzo bałam się do niej zejść. A tym bardziej zjechać. Przez kilka minut kombinowałam jak za pomocą kija, roślinności i wbijania pięt w podłoże zejść niżej, nie stracić równowagi, podbić punkt i wdrapać się z powrotem na górę. Udało się, ale chyba pobiłam rekord czasowy pokonywania tego punktu.
Kolejne punkty, aż do 21, ustawione były dookoła i na zboczach górki i trzeba było dobrze się zastanowić którędy najbezpieczniej i najskuteczniej dostać się do nich.  Oprócz tego, że cała górka była totalnie wyślizgana i stanowiła niemal lodowy monolit, to jeszcze co chwilę przed człowiekiem przelatywały rozpędzone sanki, a co druga z miliona osób szalejących na śniegu dopytywała się po co tak biegamy, co mamy na mapie, ile nas jest osób, a czy to jest fajne itp. No, to zanim odpowiedziałam na te miliony pytań, zanim umknęłam przed tysiącami sanek, zanim wczołgałam się do wszystkich punktów to kupa czasu minęła.
Po górce autor trasy jeszcze raz pognał nas w serpentynowe żywopłoty, potem chwila oddechu na płaskim i nie zarośniętym i znowu między saneczkarzy na lodową pułapkę. Mówię Wam - bieganie nie jest nawet w połowie tak męczące jak walka o utrzymanie się w pionie na lodowej powierzchni. Że też nie pomyślałam o wzięciu nakładek na buty. Jakoś zupełnie nie skojarzyłam że zima + śnieg + górka + saneczkarze = lodowisko.
Po zaliczeniu PK 26 odetchnęłam z ulgą, bo z mapy wynikało, że dalej będzie już tylko lekko, łatwo i przyjemnie i faktycznie tak było. Na mecie Tomek czekał na mnie od co najmniej dwudziestu minut, ale on ma jakąś inną przyczepność do podłoża i nie boi się schodzenia w dół po śliskim. Mi (teoretyczny) dystans etapu - 2,8 km zajął prawie 51 minut, podczas gdy zwycięzcy poniżej szesnastu. No i kto się lepiej, a zwłaszcza dłużej bawił? Warto było się tak spieszyć? Jak to ludzie sami sobie ograniczają przyjemności...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz