poniedziałek, 25 stycznia 2021

Dystans Stołeczny 7, czyli klątwa Choszczówki

Nie znoszę Choszczówki! Ile razy tam biegam, to zawsze coś musi pójść nie tak. Dlatego w sobotę pojechałam tam tylko i wyłącznie z sympatii do Dystansu Stołecznego, który pokochałam od pierwszego etapu miłością bezwarunkową. Dodatkowo byłam ciekawa nowej formuły: sztafety jednoosobowej. Co prawda kilka lat temu biegłam coś takiego w Kielcach, ale to było dawno temu i nieprawda:-)

 Sprawdzamy co to za lampiony wiszą w okolicy biura.

Start miał być tym razem masowy, choć dla każdej kategorii odrębny. Organizator twierdził, że każdy będzie miał inny wariant dlatego mapy były podpisane, co przy okazji jest fajną pamiątką. Start był kawałek oddalony od bazy zawodów i dodatkowo utajniony. Znaleźliśmy tylko lampiony clear i check i nic więcej. Staliśmy więc całą grupą jak te sieroty i dopiero Karol zawołał nas w miejsce gdzie leżały mapy.

Każdy ustawia się nad swoją mapą.

Staaaart!

Pierwszy punkt jeszcze mieliśmy wspólny, ale że jestem jełopa, to zamiast od razu lecieć za wszystkimi, podbiegłam do lampionu oznaczającego trójkącik na mapie (niektórzy pominęli ten punkt programu), pracowicie ustawiłam kompas i dopiero ruszyłam od razu zapewniając sobie ostatnią pozycję. Ponieważ wciąż było pod górę i do tego ślisko, to nawet nie miałam jak kogokolwiek przegonić.
Dwójka była blisko, ale za to na zboczu, zbocze śliskie, więc do lampionu schodziłam powolutku i ostrożnie. Udało się nie zjechać na dół.
No, a potem zaczęła się już klątwa Choszczówki. Ustawiłam azymut i ruszyłam na trójkę. Szłam, szłam, szłam i doszłam do lampionu, tylko nie swojego. Wiedziałam, że mój musi być gdzieś o rzut beretem, postanowiłam pokręcić się po okolicy, bo może rzuci się w oczy. No, nie rzucił. Wróciłam w okolice dwójki, ale nie podchodząc do lampionu. Namierzyłam się od nowa i... trafiłam w to samo miejsce. Prawdę mówiąc nawet się za bardzo nie zdziwiłam, przecież to Choszczówka, więc nie może się udać. Znowu połaziłam po okolicy i nawet przez myśl przemknęło mi, że to nie ma sensu i lepiej wrócić do samochodu, posiedzieć, poczekać na Tomka. W końcu od startu minęło już tyle czasu, że za chwilę powinnam zacząć spotykać tych, którzy zaczynają drugą pętlę. Przynajmniej takie miałam odczucia. Tymczasem wokół zaroiło się od Chojraków. którzy startowali 15 minut po nas. Zebrałam się w sobie i postanowiłam ćwiczyć cierpliwość i konsekwencję. Czyli wróciłam na dwójkę (choć prawdę mówiąc byłam już tak skołowana, że ledwo do niej trafiłam) i namierzyłam się po raz trzeci. Dokładnie tak samo jak poprzednio. Z tą drobną różnicą, że tym razem trafiłam we właściwe miejsce.  No i czy można to jakoś logicznie wytłumaczyć?

Szesnaście minut spędzone na poszukiwaniu trójki.
 
Na czwórce spotkałam Tomka, więc mam pamiątkową fotkę, a i raźniej na duszy mi się zrobiło.

PK 4

Na czwórce byłam już tak umęczona, że wizja wdrapywania się na wydmę była dla mnie przerażająca, postanowiłam więc do piątki pobiec asfaltem i dopiero dalej wbić się w las. W sumie to nawet chyba był lepszy wariant, a najważniejsze, że skuteczny.
Od piątki cały czas biegło przede mną jakieś dziewczę mające najwyraźniej identyczny układ punktów. Trochę mnie to deprymowało, bo człowiek tak z automatu zaczyna podążać tropem, a w każdej chwili punkty mogły się nam rozejść. Przed ósemką moja towarzyszka schyliła się, żeby zawiązać buta, a kiedy wstała, nie pamiętała z jakiego punktu na jaki biegnie. Czyżby i ją dopadła klątwa Choszczówki? Usiłowałam jej pokazać na mapie gdzie jesteśmy i gdzie mamy dojść, co było o tyle utrudnione, że z uporem maniaka usiłowałyśmy zlokalizować się na mapie drugiej, zamiast pierwszej. W końcu spłynęło olśnienie. Teraz dla odmiany to ja się zdekoncentrowałam i... ruszyłam w przeciwnym kierunku. Po chwili widząc, że koleżanka biegnie gdzie indziej, zastanowiłam się, która z nas ma racje i zawróciłam.

 Chwila dekoncentracji.
 
Kolejną głupotę zrobiłam w okolicy jedenastki. Punkt podbiłam i ruszyłam na dwunastkę. Przedarłam się przez gęstsze zarośla (wiadomo - azymut rzecz święta) i natknęłam się na kolejny lampion. Oczywiście nie mogła być to dwunastka, bo miała być dużo dalej, ale tak jakoś stanęłam nad lampionem i zgłupiałam. Ktoś z Chojraków widząc, że zawiesiłam się, pokazał mi na mapie gdzie jestem. 
- O, to mój punkt jest po drugiej stronie gęstwiny! - ucieszyłam się i wróciłam na jedenastkę. Po co? Też bym chciała wiedzieć. Nawet się nie zezłościłam, bo bardziej chciało mi się śmiać z samej siebie.
 

Jedenastkę zaliczyłam dwa razy.
 
Dalsza część trasy, z nieznanej mi przyczyny, poszła jak z płatka i bezproblemowo udało się mi dotrzeć do końca pierwszej mapy. W międzyczasie pogoda zaczęła się pogarszać, zaczęło padać, a moje buty były całkowicie przemoczone. Bliskość ostatecznej mety tak bardzo kusiła... Postanowiłam jednak być twarda i nie poddać się. Mój pech chyba uznał, że dość już mi namieszał i zaczął odpuszczać. Na kolejne punkty trafiałam już bez żadnych przygód, choć może częściowo była to też zasługa wydeptanych w śniegu ścieżek. Ale wybranie właściwej ścieżki też w sumie jest swego rodzaju sztuką, nieprawdaż? 
Od połowy drugiej pętli byłam już kompletnie przemarznięta, nóg nie czułam wcale i co chwilę pojawiała mi się myśl, żeby odpuścić i najkrótszą drogą wrócić na metę. Ale nie poddałam się! Zaliczyłam wszystko co było do zaliczenia i choć zajęło mi to ponad dwie godziny, to i tak nie byłam ostatnia. Tylko przedostatnia:-)) Dużo osób z mojej trasy pominęło punkty - nie wiem czy przypadkiem, czy celowo.
Na mecie od piętnastu minut czekał Tomek, który startował później i na dłuższej trasie, a i tak się wyrobił szybciej niż ja.

Ukochana meta!
 
Na mecie skończyła się już gorąca herbata więc musiałam zadowolić się zimną wodą, ale ostało się jeszcze kilka ciastek, więc skorzystałam. W końcu przez dwie godziny to trochę tych kalorii wytłukłam.
Byłam głodna, przemarznięta, zdołowana swoimi osiągnięciami i w sumie jedyną satysfakcją był fakt, że się nie poddałam.
Z Choszczówką nadal mam na pieńku!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz