Rozszalały się te Dystanse Stołeczne na całego - dopiero co we środę walczyliśmy o przetrwanie w Parku Moczydło, a tu już w sobotę organizatorzy zaprosili nas do Białobrzegów na rogaining. Pamiętacie jak mnie poprzedni (mój pierwszy w życiu) rogaining zirytował? No, to teraz przyjęłam całkiem inną strategię. Zapisałam się na najdłuższą trasę, bo godzina to akurat odpowiedni czas żeby się wybiegać i postanowiłam, że nic, ale to nic nie będę przejmować się tym limitem. Będę biegać dotąd, aż mi się znudzi, to znaczy aż się zmęczę. Jak się uda biegać godzinę to fajnie, a jak dłużej, to jeszcze lepiej. Krócej w ogóle nie brałam pod uwagę. Dobre rady dawane mi przez Tomka podczas dojazdu starannie puszczałam mimo uszu i pilnowałam się, żeby przypadkiem nic z nich nie zapamiętać. Jak bunt, to bunt!
Na sobotę zapowiadano pierwszy mróz tej zimy i mieliśmy straszny dylemat, co na siebie włożyć. Najpierw planowaliśmy: wszystko, ale potem zaczęliśmy eliminować kolejne warstwy, poczynając od kurtek puchowych, a na czapkach uszankach kończąc.
Zaparkowaliśmy dość daleko od startu, bo nie bardzo było gdzie, więc biegnąc na start od razu zaliczyliśmy rozgrzewkę:-)
Radośnie biegniemy na start.
Tym razem map nie dostawaliśmy wcześniej, a dodatkowym warunkiem był start w przeciągu trzech minut od wyczyszczenia czipa. Kto się guzdrał na starcie, tego czekała straszna kara!:-) No to się nie guzdrałam, tylko wzięłam i ruszyłam.
Clear.
Dookoła piękna zima.
Tuż przed ruszeniem Tomkowi udało się wsączyć mi w uszy nieco niechcianych rad i w efekcie porzucając PK 33 i 32 od razu pobiegłam na 31, żeby z niego dostać się do 50. Punkty w sumie były łatwe, chwilami dawało się korzystać ze ścieżek, a widoki zapierały dech w piersi. I wcale nie było zimno. No, może przez kilka pierwszych metrów, potem już musiałam rozpiąć softshela.
Między 62 a 49 przydarzyło mi się zniknięcie. Biegnę sobie biegnę, nagle patrzę, a mnie nigdzie nie ma. Rozglądam się, patrzę, a ja leżę pół metra pod ziemią, w dole i tylko mi nogi wystają. Pułapka tak była zamaskowana gałązkami i śniegiem, że nic nie zauważyłam. 2D (d..a i duma) nawet mi nie ucierpiało, bo było miękko i nikt nie widział (chyba).
Tomek, który wystartował tuż po mnie, oczywiście szybko zniknął mi z oczu, zaraz za PK 31 i spotkaliśmy się dopiero przy PK 65., który trochę mu się schował, bo za wcześnie go szukał. 65 był moim dziewiątym punktem, Tomek w międzyczasie obleciał ich znacznie więcej. Tomek znowu zalał mnie dobrymi rady i z jednej to nawet postanowiłam skorzystać. Brzmiała ona: zacznij iść w stronę mety zbierając co się da po drodze. Skorzystałam tylko i wyłącznie dlatego, że rada była zbieżna z moim poczuciem zmęczenia, żeby sobie nikt nie myślał! Na zegarek planowo nie patrzyłam i nie miałam pojęcia jak tam mój limit czasu.
Zebrałam kolejno 58, 43, 37, zawahałam się nad 36, ale odpuściłam i poleciałam prosto na 35, a gdyby nie trudny teren między 35 a 34, to i ten bym wzięła, ale już mi się chciało łazić po bruzdach i dołach. Jeszcze tylko dobieg na metę, gdzie mocno przyspieszyłam zdopingowana przeganiającym mnie Piotrkiem (oczywiście, że nie nadążyłam za nim) i wiecie co się okazało? Wyrobiłam się w godzinę i minutę. Da się ogarnąć ten rogaining, tylko nie należy patrzyć na zegarek. To tak, jeśli ktoś potrzebuje dobrej rady:-)
W kolejce do sczytania się (fot. Andrzej K.)
Na Tomka musiałam poczekać chyba z dziesięć minut, bo postanowił polecieć na najdalsze punkty nie patrząc na limit czasu (moja szkoła!). Okazało się, że punkty były tak wycenione, że w ogóle nie opłacało się wracać w limicie, tylko zbierać do upadłego co się da. Nooo, widzę, że organizatorzy podążają moim tokiem myślenia - limity to samo zuo!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz