Żyjemy, żyjemy, tylko jakoś mi nie po drodze było na bloga, a i zawodów mniej niż zwykle.
Tydzień przed świętami odpuściliśmy sobie Sosnowe Klimaty i Hałę bo Tomek spędzał sobotę na fotelu dentystycznym, a ja jeździłam na szmacie, żeby chałupę ciut ogarnąć. W niedzielę nie chciało nam się nigdzie jechać, więc żeby się nie zastać, zrobiliśmy dyszkę po naszym poligonie. We wtorek powtórzyliśmy ten sam manewr, zmieniając tylko troszkę trasę, więc w sumie wybiegani to byliśmy.
W Wielką Sobotę, kiedy byliśmy już ze wszystkim ogarnięci, postanowiliśmy nadrobić zaległości w GPS-O i pojechaliśmy na Marysin. Tomek wydrukował mi mapę w wersji dla niedowidzących, w skali zbliżonej do 1:3000 i tak uzbrojona ruszyłam w las.
Pierwszy punkt wydawał się banalny - ścieżką do skrzyżowania, potem w lewo, kolejne skrzyżowanie i przy nim dołek. Ścieżka okazała się wąziutką ścieżynką, pomna mapy skali co chwilę rozglądałam się za skrzyżowaniem, a tu nic. W krzakach po lewej widziałam pomykającego Tomka,bo on wybrał wersję na azymut. Niby miało być blisko, a skrzyżowania ani śladu. Już myślałam, że może to nie o tę ścieżkę chodzi i zaczęłam wracać, ale w końcu schowałam honor do kieszeni i pobiegłam za Tomkiem. Tym sposobem już przy pierwszym punkcie byłam poirytowana i nabuzowana.
Na dwójkę poszłam już na azymut, a i tak trafiłam na stowarzyszony dołek. Nie podbudowało to mojego morale, ale wciąż miałam nadzieję, że dalej będzie lepiej. Trójka była usytuowana na końcu ścieżki biegnącej pod linią wysokiego napięcia i jednocześnie na początku rowu, więc wydawało się, że już nic prostszego być nie może. Nooo, wydawało się. Ścieżka to nawet się i skończyła, ale rowu ani śladu. Telefon, który zazwyczaj pikał już z daleka, uporczywie milczał i nie wiedziałam, czy jestem za daleko od punktu, czy tylko ma taką fanaberię, żeby ręcznie wymuszać zaliczenie punktu. Połaziłam więc chwilę po krzakach tam i z powrotem i wreszcie piknęło. Rowu i tak nie znalazłam, a i Tomek twierdzi, że go nie widział.
Kolejne problemy pojawiły się przy szóstce. Z miliona dołków musiałam wybrać ten właściwy, więc zanim mi pipnęło, zaliczyłam ich chyba ze sto, a i tak nie miałam pewności, czy w dalszą trasę namierzam się z właściwego, bo na punktach nie było znaczników, a dokładność GPSa jest taka sobie. Na szczęście siódemka była na tyle charakterystyczna, że dołkowa odchyłka nie miała znaczenia.
Na ósemkę planowałam dobiec ścieżkami, ale w połowie drogi mi się odmieniło i skróciłam sobie zaliczając po drodze powtórnie dwójkę. Na dziewiątkę haniebnie zniosło mnie w prawo i tylko cudem trafiłam na punkt, za to dziesiątka i jedenastka jakoś weszły. Na dwunastkę wyszłam idealnie, ale niestety nie wiedziałam o tym, oddaliłam się więc od niej do najbliższego skrzyżowania żeby się zlokalizować i dopiero wróciłam z powrotem. W sumie to ciekawe dlaczego mi nie pipnęlo jak za pierwszym podejściem byłam już tak blisko. Trzynastka i czternastka z leciutkimi odchyłkami w prawo, ale nie na tyle, żeby stanowiło to problem, piętnastkę musiałam obejść w kółko zanim GPS zorientował się, że to już. Ślad pokazuje, że albo mapa jest niedokładna, albo GPS jest niedokładny bo wygląda jak bym krążyła po skrzyżowaniu, a nie wokół dołka:-)
Szesnaście znowu pipnęło gdzie indziej niż jest zaznaczone na mapie, nawet dołka żadnego nie widziałam, ale grunt, że pipnęło i mogłam lecieć dalej. Siedemnaście, osiemnaście i dziewiętnaście o dziwo były bezproblemowe, a na dwudziestce poległam. Punkt miał być tuż przy skrzyżowaniu, dobiegłam więc do skrzyżowania, weszłam w las, znalazłam dołek i... nic. Uparłam się, że jak do tej pory pikało, to i teraz musi, więc łaziłam dokoła dołka do upadłego. No, ale ile można? W końcu wymusiłam podbicie i poleciałam dalej. Ślad GPS pokazuje, że na mapie w ogóle nie było tej ścieżki i skrzyżowania, przy którym szukałam punktu, bo z tymi ścieżkami to i w innych miejscach było różnie - mapa sobie, teren sobie.
PK 21 był łatwy, a 22 dobił mnie całkowicie. To był ten sam dołek co PK 16, co to pipało bez dołka. Teraz nadchodziłam od drugiej strony i prawdę mówiąc nawet nie zauważyłam, że to punkt podwójny. Tym razem natrafiłam na dołek, ale telefon nie zareagował. W zasięgu wzroku innego dołka nie było, więc dla pewności połaziłam po okolicy. Nic. Tymczasem z krzaków wyłoniło się dwoje młodych ludzi, wyraźnie pod wpływem i zaczęli komentować moje poczynania. Czym prędzej zeszłam do drogi, wróciłam do skrzyżowania żeby się upewnić czy szukałam w dobrym miejscu i w tym momencie poczułam, że mam dość. Mam dość i trochę, po dziurki w nosie, przestało mnie bawić, nikt mnie nie kocha, nikt mnie nie lubi, do domu daleko i wcale, ale to wcale nie mam ochoty zaliczać kolejnych siedemnastu punktów, z których przynajmniej polowa będzie problematyczna. Szybciutko sprawdziłam na mapie którędy najbliżej do mety i w try miga uciekłam z trasy.
Podczas gdy ja się kotłowałam z pierwszą połową trasy, Tomek zaliczył już całość i przynajmniej kiedy wróciłam, mogliśmy od razu wracać do domu.
Ja to się teraz tak zastanawiam - jak to się dzieje, że na trasach Andrzeja, a ostatnio notorycznie i Michała zawsze coś musi mi pójść nie tak. A na innych - nie. Podejrzana sprawa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz