Nową tradycją staje się przenoszenie Gambitu z jednych świąt na drugie, ale że przyroda nie znosi pustki, więc poniedziałkowy termin natychmiast został zaanektowany przez Michała i tym sposobem mogliśmy pobiegać blisko domu (w Wesołej) w ramach GPS-O.
Przed samym startem spotkała mnie miła niespodzianka w postaci nagród za wygrane TP na Zaworze, co to ta wygrana całkiem zaskoczyła mnie i Agatę. Co prawda moją nagrodową koszulkę od razu zaanektował Tomek, ale jak by nie było, zostało w rodzinie:-)
Do GPS-O coraz bardziej podchodzę jak pies do jeża (w miarę jak coraz bardziej mi się nie udaje), więc nastawiłam się głównie na pobyt w lesie i zrzucanie świątecznych kalorii, a nie rywalizację.
Pierwszy punkt od razu był daleko, ale przynajmniej można było dobiec do niego drogami, aż pod sam kopczyk. No, to chociaż dobrze się zaczęło. Dwójka blisko, ale za to na górce, jak dla mnie sporej, więc od razu się zasapałam, ale spoko. Trójka nieprzyzwoicie łatwa, a w drodze na czwórkę zepsułam dobrze zapowiadający się początek. Zaczęłam idealnie po kresce, ale po chwili coraz bardziej znosiło mnie na prawo. Na trzecim skrzyżowaniu nagle i niespodziewanie oraz wbrew mapie skręciłam w prawo i przy kolejnej ścieżce zaczęłam bezskutecznie szukać punktu. A przecież niby cały czas patrzyłam na kompas. Do dziś pozostaje dla mnie tajemnicą jak ja to zrobiłam. Nie znalazłszy punktu, wylazłam w końcu z krzaków i udałam się na najbliższe skrzyżowanie w nadziei zlokalizowania się. Miałam farta, że akurat to skrzyżowanie było charakterystyczne (a nie zwykłe przecięcie dwóch ścieżek) i od razu rozpoznałam gdzie jestem - hektar za daleko na wschód.
Okrążanie PK 4
Teraz uważniej już pilnowałam wskazań kompasu, dzięki czemu na piątkę pomaszerowałam niemal po prostej, za to przez wszystkie przeszkody terenowe jakie były po drodze, bo bałam się, że ścieżkami coś przekombinuję. Szóstka tożsama z dwójką, więc znowu wspinaczka pod górkę, ale za to nawigacyjnie łatwo. Przed siódemką znowu mnie ściągnęło na prawo, ale udało się skorygować. Z ósemką identycznie. Dziewiątka łatwa, a dziesiątka znowu na górce, gdzie już byłam dwa razy. Solidna porcja deja vu.
Znoszenie w prawo jakoś bardzo mi się utrwaliło i o ile jedenastkę jeszcze znalazłam, to na dwunastce poległam całkowicie. Czwórka przy dwunastce to był mały pikuś. Na kopczyki to nawet i trafiłam, tylko nie na ten właściwy, chociaż był rzut beretem od tych, które obejrzałam. Jakaś taka desperacja mnie ogarnęła i poczucie porzucenia w wielkim dzikim lesie i poczułam potrzebę natychmiastowego zobaczenia cywilizacji. Pi razy oko wytypowałam kierunek i pomknęłam w dół. I wiecie jakiego miałam farta? Nie dość, że dotarłam do zabudowań, to jeszcze spotkałam Tomka i miałam się komu wyżalić na swój okrutny los. No i zasięgnąć języka gdzie jestem i gdzie powinnam pójść.
Ruszyłam więc wskazaną ścieżką i wcale znowu tak od razu nie znalazłam punktu. Wylazłam na te same kopczyki co poprzednio, ale ponieważ nadchodziłam z innej strony, ten właściwy w końcu jakoś wlazł mi w oczy. Ufff...
Dwunastkowe peregrynacje.
Do trzynastki poszłam trochę głupio, bo wciąż byłam w podwunastkowym szoku i nadłożyłam trochę drogi, no ale najważniejsze, że trafiłam. Końcówka za to poszła mi nadzwyczajnie dobrze, a za ostatnim punktem czekał Tomek, więc od razu było raźniej. Razem pobiegliśmy na metę, przy czym on szybciej, żeby sfilmować mój finisz. Jak by było co:-))
Ta czerwona wstążeczka na drzewie to meta.
Wcale, ale to wcale nie jestem zadowolona z tego "biegu", bo schrzaniłam co tylko się dało, jednakowoż nawet taki ułomny start był lepszy niż siedzenie za stołem i tycie. Tak, że zady i walety chyba się równoważą.
I po zawodach:-)
Czyżby rodziła się niewolnica azymutu?
OdpowiedzUsuńTo już od dawna jest faktem dokonanym:-)
Usuń