Warszawska Mila nadeszła znienacka. Niby pamiętałam, że jesteśmy zapisani, ale to miało być kiedyś tam, a nagle okazało się, że to już. Nie wiem, czy to stres, czy może piątkowe sushi poprawione kremem czekoladowym, ale w sobotę od rana dręczył mnie żołądek. Do biegania nadawałam się średnio, ale siedzieć w domu nie zamierzałam. Widok niebieskich budek w bazie zawodów bardzo pozytywnie wpłynął na moje nastawienie.
Przyjechaliśmy na tyle wcześnie, że zdążyłam zwiedzić budki, podjąć decyzję co na siebie włożyć, a co jednak zdjąć, no i oczywiście zaliczyć pamiątkową fotkę pod największym lampionem.
Żeby to w lesie były takie lampiony...
Moja trasa na szczęście miała być krótka - raptem 2 km. Startowałam jakieś pół godziny przed Tomkiem, więc miał czas żeby uwiecznić moje pierwsze kroki na trasie.
I poooszłaaa.
Pierwszy punkt miał być na górce, niedaleko, więc spoko - trafiłam bez problemu. Do drugiego jeszcze bliżej, tuż przy ścieżce, wyglądał na czystą formalność. Zbiegłam z górki, minęłam ścieżkę i tak mnie coś zastanowiło - skąd ścieżka? Może nie narysowali na mapie, albo co.... Pobiegłam dalej. Jakaś kolejna górka, ale nie duża, chociaż górki żadnej nie powinno być... Kawałek dalej zabudowania... Moment! Ktoś mnie tu robi w konia! Co jak co, ale zabudowań to na pewno nie powinno być! Jedyne zabudowania na azymucie odnalazłam na mapie bez trudu, tyle że leżały kawał za dwójką. Niemożliwe - aż tak daleko poleciałam??? Do dwójki wróciłam porządnie droga, stanęłam tuż przy niej, rozejrzałam się i... wcale jeszcze nie zauważyłam lampionu. Stał tuż przy stercie gałęzi, którą tylko z lekka omiotłam wzrokiem zakładając od razu, że to nie tam. To totalne zaćmienie umysłu kosztowało mnie kilka minut, a przy sprincie to już jest przepaść.
W poszukiwaniu dwójki.
Do trójki to już zapobiegawczo pobiegłam ścieżkami dokąd się tylko dało, a na końcówce uważnie patrzyłam i w kompas i na to, co widzę dookoła. Ponieważ żołądek trochę mnie jednak ćmił, więc truchtałam sobie raczej spokojnie, ale za to bardziej skupiłam się na tym gdzie truchtam. Było to o tyle istotne, że w lesie kłębił się spory tłum zawodników, a każdy biegł w innym kierunku. I nie daj Boże pobiec z rozpędu za niewłaściwą osobą. To już można zejść całkiem na manowce. Na szczęście udało mi się nie popełnić już żadnych błędów i kolejne punkty zaliczałam bezproblemowo. Najbardziej spieszyłam się od ostatniego punktu do mety i przynajmniej ten odcinek wygrałam, oczywiście w swojej kategorii:-)) Bo tak ogólnie to oczywiście doleciałam ostatnia, nie licząc Beci, która zgubiła jeden punkt i ma nkl-kę.
Niby bieg był krótki i w moim wykonaniu wolny, ale ponieważ ogólnie nie czułam się dobrze, to nawet nie czekałam na Tomka, tylko od razu ruszyłam do samochodu, żeby sobie wygodnie usiąść. No, może nie tak od razu, bo ze mnie taka orientalistka, że nie bardzo wiedziałam w która stronę iść i gdzie szukać upragnionego pojazdu.
A tak w ogóle, to fajnie było zobaczyć w lesie prawdziwe lampiony i użyć czipa, bo bieganie z telefonem i na faworkach już mnie trochę zaczęło irytować.
A tak wyglądała moja króciutka trasa:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz