Po sobocie nastała równie piękna i ciepła (a nawet cieplejsza) niedziela, więc oczywiście nie siedzieliśmy w domu. Wybraliśmy się do Aleksandrowa na trening UNTS-u. Podchodziłam do tego treningu jak pies do jeża. Teren, po którym mieliśmy biegać zapamiętałam z którejś TnCZ jako wyjątkowo wredny, mało przebieżny i trudny. Po ścieżkach przepiękny, ale po zejściu w las - dramat. Dodatkowo trening UNTS, po pierwszym w w którym brałam udział, jawi mi się jako coś trudnego, z czym na pewno sobie nie poradzę. Założyłam więc z góry, że całej trasy (raptem 9 punktów) nie zrobię, bo zgubię się gdzieś przy 4-5-6 i na metę pobiegnę tą dużą drogą w dole mapy. Odcinka mikro w ogóle nie brałam pod uwagę.
Na miejscu, na starcie spotkaliśmy dwie młode zawodniczki UNTS i trochę mnie uspokoiło, że nie będę w lesie sama, bo Tomek wiadomo - pogna i tyle go zobaczę.
Zakodowane miałam w pamięci, że na odcinku między startem a jedynką jest teren prywatny i właściciele kiedyś gonili stamtąd, więc profilaktycznie ruszyłam drogami dokąd się dało, a poza spornym terenem już na azymut. Przed jedynką dogonił mnie Tomek, a jedna z dziewcząt dotrzymywała nam kroku, choć dyskretnie z boku. Trochę za wcześnie zaczęliśmy szukać, ale dokładniejsze obejrzenie mapy podpowiedziało, że punkt ma być dopiero za rowem.
Na dwójkę już dobiegłam sama, bo Tomek poleciał szybciej, a za młodą koleżanką specjalnie się nie rozglądałam, żeby się nie rozpraszać.
Do trójki był długi przebieg i trochę się bałam, że zgubię azymut, więc na wszelki wypadek na ostatniej drodze dobiegłam do skrzyżowania, żeby namierzyć się z pewnego punktu. Wyszło idealnie. Teren wcale nie był jakoś specjalnie trudny i nie wiem gdzie ja poprzednio właziłam, że takie hardkorowe wspomnienia mi się zakodowały. Większość trasy do czwórki poleciałam drogą. Trochę martwiłam się o końcówkę i choć ciut mnie zniosło w prawo, to punkt udało się znaleźć niemal bezproblemowo. Podniosło mnie to na duchu, no bo przecież przed startem byłam pewna, że na tym etapie już na pewno wymięknę. Do piątki i szóstki to już szłam (górki tam były, a ja się już zmęczyłam) po liniach prostych, jak bym ten azymut miała wyrysowany pod nogami. Szóstka to niekoniecznie stała w środku kółeczka, ale grunt, że dawała się znaleźć.
Na skrzyżowaniu między siódemką a ósemka spotkałam jedną z dziewcząt startujących razem z nami. Nie obyło się bez tradycyjnego pytania: "gdzie ja jestem? Akurat wiedziałam gdzie, to podzieliłam się tą wiedzą. Ósemka i dziewiątka weszły gładko, a dobieg do mety był formalnością. Oczywiście pod względem nawigacyjnym, bo był strasznie daleko od ostatniego punktu i jeszcze trzeba było okrążyć jeziorko, na szczęście ścieżką.
No i proszę - nigdzie się nie zgubiłam, teren wcale nie był trudny i jedyne co nawaliło to moja kondycja. Po sobotnim bieganiu na Kępie, gdzie dałam z siebie wszystko, praktycznie ledwo powłóczyłam nogami i tak dla przyzwoitości to w ogóle nie powinnam używać słowa "bieg" w odniesieniu do tego, co robiłam na trasie.
Na mecie trasy głównej musiałam zdecydować - wracam do samochodu, czy zaliczam jeszcze mikro. A co tam, postanowiłam spróbować. Pierwszy problem pojawił się już przy jedynce. Niby byłam we właściwym miejscu, ale nigdzie nie mogłam zlokalizować znacznika. Może dlatego, że stałam tyłem do niego i dopiero po kilku minutach przyszło mi do głowy odwrócić się...
Na dwójkę ustawiłam azymut i miałam nadzieję, że co jak co, ale azymut to mnie nie zawiedzie. Ale gdzie tam. Od razu zniosło mnie w prawo, teren się za jakiś czas wypłaszczył, a dwójki na zboczu nie znalazłam. Z lewej strony nadeszła druga z biegających dziewcząt (tej to jakoś na trasie nie spotykałam) i stwierdziła, że też nie znalazła dwójki. Chwilę czesałyśmy wspólnie, ale bezskutecznie. Wróciłam trochę w górę, do rowu i poleciałam sprawdzać teren z prawej. Jest! Znalazłam!
Namierzyłam się na trójkę, wyszłam idealnie na punkt, wstążka wisi, tylko nie ma końca rowu. Ba, całego rowu nigdzie nie widać. Tymczasem z naprzeciwka znowu pojawiła się koleżanka od szukania dwójki i uświadomiła mnie, że wcale nie jestem na trójce, tylko na czwórce, a ona zaliczyła trójkę, ale dwójki nie udało się jej znaleźć. Teoretycznie mogłam od tej czwórki namierzać się na dwójkę, ale w zasadzie to już mi się odechciało. Jak pomyślałam, że na kolejnych punktach znowu będą takie atrakcje, to ja już dziękuję. Odwróciłam się twarzą na południe i ruszyłam w stronę mety. I wiecie co? - nawet głupiej mety nie potrafiłam znaleźć. Jak zaczęłam obchodzić młodnik, to za bardzo zeszłam na zachód, potem natrafiłam na zabudowania, na drogę, a ponieważ w lewo droga kończyła się na czyimś podwórku, więc poszłam w prawo, coraz bardziej oddalając się od mety. Doszłam do jakiegoś asfaltu i w ogóle nie wiedziałam gdzie jestem. Podczas konsultacji telefonicznej Tomek poradził mi ustawić sobie trasę w nawigacji, a ta głupia nawigacja powiedziała mi, że moja meta jest oddalona o 3 km. Wymiękłam. Jak ona tam naliczyła te 3 km to nie wiem, ale niech jej będzie. W efekcie Tomek przyjechał po mnie samochodem i to tyle w temacie nawigacji.
Wstyd i poruta.
Odcinek hańby.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz