Coś mi ta końcówka roku słabo wychodzi i już regularnie wlokę się w ogonie wyników. Oczywiście wcale mnie to nie zniechęca i z niesłabnącym entuzjazmem gubię się i wlokę po lesie:-)
W drugi dzień Świąt tradycyjnie wybraliśmy się na Gambit. We trójkę. Ja i Tomek nastawiliśmy się na biegi, Agata na marsze.
Impreza odbywała się w Józefowie, w dość cywilizowanej okolicy, więc teoretycznie szanse na gubienie się były niewielkie. Najpierw wystartowaliśmy Agatę, a potem my ruszyliśmy - każde w swoją stronę.
Start.
Do jedynki, prawie pod sam lampion, prowadziły drogi i ścieżki, a dobiegając z daleka widziałam skąd wychodzi Marzena i gdzie idzie dalej. Ponieważ najczęściej biegamy te same trasy, więc starałam się zapamiętać te ważne fakty. Ale i tak aż do czwórki była łatwizna. Piątka w sumie też była łatwa, ale zupełnie pokićkały mi się drogi i oczywiście poszłam w złą stronę. Jeśli krzyżują się więcej niż dwie drogi w jednym miejscu, to dla mnie od razu robi się totalny bałagan i nie ogarniam. Tak jakoś mam. Dobrze, że teren przy drodze, w którą weszłam był inny niż ten spodziewany, więc w miarę szybko zorientowałam się, że coś nie gra. Tym to sposobem z czwórki na piątkę poszłam przez ósemkę. Można i tak.
Bardzo naokoło do piątki.
Szóstka i siódemka weszły gładko - zdecydowanie łatwiej mi się kierować kompasem niż kierunkami dróg:-) Byłam pewna, że ósemkę znajdę bez problemu, w końcu już na niej raz byłam. Ta pewność mnie zgubiła, bo zamiast patrzeć na kompas, to patrzyłam po krzakach, które okażą się znajome. A krzaki, jak to krzaki - wszystkie takie same. Zamiast więc po kresce, na ósemkę poszłam łukiem. Piszę - poszłam, bo jakoś od tej wpadki z piątką trochę podupadłam na duchu i nie chciało mi się za bardzo biegać, szczególnie jeśli teren nie sprzyjał bieganiu.
W drodze na dziewiątkę (Fot. Andrzej)
Końcówki dziewiątki i dziesiątki trochę spitoliłam, bo nagle zrobiłam jakieś odchyłki w bok, zupełnie nie wiem po co i dlaczego. Najwyraźniej znudziło mi się przedzieranie przez gęstwinę. Za to kolejne trzy punkty poszły dobrze, noo prawie dobrze, bo trzynastki szukałam na sąsiednim dołku. Ale znalazłam!
Na czternastkę szłam z dużą pewnością, bo przecież znalezienie charakterystycznego drzewa, blisko ogrodzenia, to przecież pestka, bułka z masłem, pikuś. No więc otóż właśnie nie. W sumie to tam były głównie drzewa charakterystyczne. Obejrzałam wszystkie i przy żadnym nie było lampionu. Dobrze, że w międzyczasie przybiegła Ula i Małgosia i z ich poczynań widzianych z oddali wywnioskowałam gdzie rośnie to cholerne drzewo.
Niby łatwo, a trudno.
Ostatnie dwa punkty to już brałam za pomocą koleżanek, nie siląc się na samodzielne myślenie skoro tak mi marnie w tym dniu wychodziło. Chyba za dużo się obżarłam w Święta i całe myślenie zużyłam na trawienie. Na metę biegłam z Ulą, bo Gosię bolała noga i szła sobie wolniej. Okazało się, że znalezienie mety wcale nie jest takie proste. Najpierw podbiegłyśmy do startu, potem do oznaczenia miejsca zawodów i dopiero ktoś nas litościwie wykierował na właściwy lampion. A wystarczyłoby żeby choć jedna z nas popatrzyła na mapę...
No i tak właśnie gubiąc się w prostym terenie zapracowałam sobie uczciwie na ostatnie miejsce. Dobrze, że chociaż trochę kalorii też udało się zgubić:-)
Moje nieoczywiste warianty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz