W niedzielę po Leśnym Mózgu wcale nie osiedliśmy na laurach, tylko pojechaliśmy na ZZK do Legionowa. Przyjechaliśmy na tyle wcześnie, że swobodnie mogliśmy zaparkować w dowolnie wybranym miejscu, a cały las był do naszej dyspozycji. Kiedy Tomek przyniósł nasze mapy trochę szczęka mi opadła. Nie żeby trasa wyglądała jakoś strasznie - ona prawie w ogóle nie wyglądała, bo cała mapa była drobnym druczkiem. Wszystkie znaczki były tycie, tycie, tyciutkie. Mój wzrok tego nie ogarniał.
Usiłuję zauważyć na karce mapę.
Bardzo żałowałam, że nie mam ze sobą lupy, ale trudno - wystartować i tak trzeba. Jeszcze zanim ruszyłam Tomek opowiedział mi, co widać na mapie między startem, a pierwszym punktem, potem musiałam już radzić sobie sama.
Jedynka na szczęście była dobrze wyeksponowana na zboczu i zobaczyłam ją z daleka, a potem punkty były na tyle oddalone od siebie, że dawało się przyłożyć kompas do linii i ustawić azymut. To mnie w sumie uratowało. To i opis punktów, bo przecież inaczej w życiu nie wypatrzyłabym na czym ma być który lampion. No, to tak darłam na ten azymut bez względu czy było to wygodne, czy nie i udawało mi się przemieszczać niemal dokładnie po kreskach. Tylko na dziesiątkę zaszalałam i pobiegłam drogą, bo była tak duża, że aż widoczna na mapie:-) Przy siedemnastce też zwątpiłam w azymut, bo już tak dość miałam latania po lesie, że ciągnęło mnie w stronę cywilizacji. Z siedemnastki do mety też planowałam asfaltem, ale w trakcie uświadomiłam sobie, że nadbiegnę z głupiej strony, bo każdy wyleci z lasu, a ja z dokładnie odwrotnej strony.
Tomek biegł dłuższą trasę, więc na mecie chwilę musiałam poczekać na jego powrót, ale dobrze wykorzystałam ten czas, bo były ciasteczka od organizatorów:-)
Tomek na mecie.
A w lesie miejscami było całkiem ładnie:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz