FalInO wróciło! W zeszłym roku pandemia zmiotła rywalizację w Falenicy, ale w końcu ile można bać się wirusa? Co prawda baza zawodów miała być na zewnątrz szkoły, a nie jak dawniej w środku, ale przecież nie siedzimy w bazie, tylko ganiamy po lesie.
Przyjechaliśmy dość wcześnie i od razu zaczęliśmy szukać Jasia z mapami. "Im bardziej Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej tam Prosiaczka nie było." Im bardziej szukaliśmy, tym bardziej bazy zawodów nie było. Grupa poszukiwawcza coraz bardziej się rozrastała, aż w końcu Mistrzu (Marcin) powiedział nam, gdzie mamy szukać. Ale prawda była taka, że organizator późno rozłożył biuro i tyle.
Chodzimy dookoła szkoły szukając bazy.
W końcu udało się znaleźć bazę, pobrać mapy i można było ruszyć. Tradycyjnie ja pierwsza, po mnie Tomek.
W oczekiwaniu na pipnięcie zegara startowego.
Po pipnięciu wcale nie ruszyłam na pierwszy punkt tylko stałam i szukałam na mapie startu, a potem usiłowałam zlokalizować ten pierwszy punkt. Jakoś wydawało mi się, że po rozbudowie szkoły zmieniło się całe otoczenie, ale oczywiście wcale tak nie było. Po chwili niepewnie ruszyłam, bo wciąż miałam zaćmienie umysłu i nie dowierzałam mapie. W końcu coś się odblokowało i znalazłam jedynkę. Dwójka była przy kościele i widzieliśmy ją podjeżdżając do szkoły. Po dwójce wzięłam trójkę stojącą w tradycyjnym miejscu, w lasku przed szkołą, a potem... A potem dotarło do mnie, że nie muszę podbijać punków w kolejności, bo to scorelauf.
Skoro nie musiałam już lecieć na czwórkę, trzeba było zastanowić się co brać, a co pominąć i jaką kolejność przyjąć. Okazało się, że to są strasznie trudne decyzje. Dobiegłam do skrzyżowania Podkowy z Kudowską i za nic nie mogłam zdecydować się co dalej. Stałam jak ta niemota i robiłam krok w jedną stronę, krok w drugą. Pewnie stałabym tam tak do końca świata, gdyby nie świadomość, że trzeba się sprężać, bo w domu należy polatać na szmacie i obiad ugotować. Wbiegłam w Kudowską, ale wcale jeszcze nie miałam planu co dalej robić. W końcu wykombinowałam, że wezmę 19, 17 i 18. Po dziewiętnastce przeliczyłam punkty i stwierdziwszy, że starczy mi tych u góry mapy, odpuściłam siedemnastkę. Osiemnastki nie mogłam znaleźć. Nawet już zwątpiłam w to, czy jestem tam, gdzie myślę, że jestem i pobiegłam do skrzyżowania, żeby to zweryfikować. Byłam tam, gdzie powinnam być, wróciłam więc czesać dalej. Oczywiście wcześniej przeszłam koło punktu, nie zauważając go w dołku.
Z osiemnastki pobiegłam na czternastkę i nawet trafiłam bez problemu. Teoretycznie to wszędzie powinnam trafiać bez problemu, bo teren mam oblatany, a dodatkowo kilka lat mieszkałam tuż przy lesie w Falenicy, ale tym razem, po tej rocznej przerwie, czułam się jak w zupełnie nowym, nieznanym terenie.
Po czternastce stanęłam przed dylematem - biec do trzynastki, czy do szóstki? Wcale nie wiedziałam jak będzie lepiej, więc na początek pobiegłam ścieżką, z której mogłam skręcić potem albo w prawo, albo w lewo. Wreszcie zdecydowałam - szóstka, dziewiątka, piątka i dopiero na trzynastkę. Nie żeby decyzja była czymś uzasadniona, po prostu - bo tak. Z piątką miałam drobny problem, ale ze śladu wychodzi mi, że ona i tak źle stała. W każdym razie jakoś znalazłam.
Do trzynastki chciałam biec docelowo najgłówniejszą ścieżką, ale oczywiście mi się poptaszkowało i zeszłam gdzieś na manowce. Nie wiem czy nie poleciałam za biegaczami ZBG, ale teraz nie pamiętam. Po chwili zorientowałam się, że coś mi mapa nie pasuje do terenu i przez wydmę przebiłam się do właściwej drogi. Miałam nadzieję, że wypatrzę ze ścieżki charakterystyczne drzewo i lampion, ale zamiast trzynastki wypatrzyłam piętnastkę po drugiej stronie ścieżki. Jak to mówią - lepszy wróbel w ręku niż cietrzew na sęku - wzięłam więc piętnastkę. Miałam jednak szczęście, bo wracając z powrotem do ścieżki przyuważyłam coś pomarańczowego w oddali przed sobą i to była trzynastka.
Może i mało optymalnie, ale skutecznie:-)
Po trzynastce to już wybrałam najdurniejszy wariant, bo zamiast wziąć 8, 10, 11, 4 i 7, to ja poleciałam po 12 i 16 nadkładając drogi i tracąc czas. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że przy okazji traciłam też kalorie. W sumie to tej wersji będę się trzymać. Kurczowo będę się trzymać.
Dwunastka i szesnastka były blisko zabudowań, więc łatwo było się orientować w terenie, a poza tym były tuż przy ścieżkach. Do dziesiątki niosło mnie trochę zakosami, ale taka wersja mi się podobała i już. Jedenastka i czwórka były całkiem proste, a potem już tylko dobieg do mety, który zresztą musiałam powtarzać, bo Tomek nie zdążył nakamerować.
Pierwszy (i na szczęście jedyny) dubel finiszu.
Cóż - skopałam, co tylko dało się skopać, ale ten scorelauf tak mnie wyprowadził z równowagi, że nie mogłam się nijak pozbierać. Podejmowanie decyzji okazało się za trudne dla tak niezdecydowanej osoby jak ja, a wielokrotne przeliczanie ilości już odbitych punktów zabierało masę czasu. Oczywiście zajęłam ostatnie miejsce z haniebnym czasem dwa razy dłuższym niż czas Karoliny, która wygrała.
Chyba pora wziąć się za siebie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz