sobota, 22 stycznia 2022

Niwka i plecy Konrada

Na niedzielnego ZZK-a (na mapie Niwka) jechałam z przekonaniem, że skoro ścigać się nie daję rady, to skupię się na przyjemnym spędzeniu czasu. 
Zaczęliśmy od zgubienia się, czyli pojechaliśmy na stowarzyszony start. Chwilę po zaparkowaniu zorientowaliśmy się, że coś nie gra, bo nigdzie nie było widać organizatorów, a i uczestników też nie. Za to na starcie właściwym uczestników było aż nadto i nie było gdzie się zatrzymać. Trudno było też wystartować w taki sposób, żeby nie ścigać kogoś z własnej trasy, albo nie być ściganym. Usiłowałam przeczekać Małgosię, ale ponieważ długo tłumaczyła komuś zasady BnO, postanowiłam ruszyć. 
 
Start.
 
Tak się skupiłam na Gosi, że przeoczyłam Konrada, który wystartował jakoś tak albo tuż przede mną, albo tuż za  mną, bo zobaczyłam go jeszcze przed pierwszym punktem. Niestety - nie biegam na tyle szybko, żeby go wyprzedzić, a on nie biega na tyle szybko żeby sprawnie oddalić się z mojego pola widzenia. Tym sposobem, w związku z niską wariantowością trasy, przez kilka początkowych punktów miałam wciąż jego plecy przed sobą, co może i jest wygodne jako dobry naprowadzacz na punkt, ale mimo wszystko - nie gustuję. To znaczy, nie żebym tak ogólnie miała coś przeciwko plecom Konrada (chyba są w porządku), ale wolę nawigować samodzielnie, bo to większa radocha. Wydaje mi się, że dopiero gdzieś za czwórką Konrad zniknął mi z oczu. W lesie ogólnie spotykałam masę ludzi, ale starałam się biec po swojemu, bo też i nigdy nie wiadomo kto jaką trasę biegnie. Dobra - większość biegła moją, bo ciągle ich spotykałam.  Nieustanne spotykanie konkurencji miało i dobre strony - bez przerwy albo usiłowałam kogoś dogonić, albo przegonić, albo głupio mi było wlec się powoli i tym sposobem bardzo sprawnie poruszałam się między punktami. 
 
W okolicach PK 2 tradycyjnie wypatrzył mnie Tomek.
 
Nawigacyjnie szło idealnie, tylko przed dziewiątką przegapiłam ścieżkę i pobiegłam za daleko. Szybko zorientowałam się, że jestem nie tam gdzie trzeba, kiedy natrafiłam na rowy i górkę, których nie powinno być na przelocie. 
W drodze na dziesiątkę spotkałam Hanię, która nagle zaczęła zawracać, twierdząc, że coś jej nie pasuje. Mi pasowało, więc pobiegłam dalej i to było słuszne. Zresztą akurat ten fragment mapy pamiętałam z którychś poprzednich zawodów i byłam pewna, że dobrze biegnę. Po dziesiątce starałam się przyspieszyć, żeby mnie Hania nie dogoniła (jak już ogarnie niepotrzebne zawracanie), bo ona biega dużo szybciej ode mnie i ogólnie ma lepszą kondycję. Tym sposobem na metę wbiegłam już na rezerwie i zastanawiałam się, gdzie najlepiej sobie umrzeć, żeby nikomu nie przeszkadzać. Na szczęście wystarczyło oprzeć się o drzewo, chwilę spokojnie pooddychać i już byłam w stanie iść się sczytać. 
Po chwili na metę dotarła Małgosia i kiedy porównałyśmy wyniki, okazało się, że byłam lepsza o niecałą minutę, ale zawsze! Ostatnie kilka razy to ja dostawałam od niej cięgi, więc bardzo podniosło mnie to na duchu. Ania również na trasie była dłużej niż ja, więc już zupełnie byłam dumna i blada, a Hania przybiegła po dość długim czasie. 
 
Dyskusja nad mapą.
 
To był mój najlepszy wynik od dłuższego czasu - dwudzieste piąte miejsce na czterdzieści sześć osób startujących. Może jednak warto startować "w kupie"? Zawsze to jakaś mobilizacja, albo do ucieczki, albo do gonienia.
 

Mój przebieg.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz