W sobotę zaliczyliśmy kolejne FalInO. Poranek miałam bardzo ciężki, bo w piątek późno położyłam się spać, potem nie mogłam zasnąć, a jak już się udało, kot przypomniał sobie, że umiera z głodu i jedynie ja mogę ocalić mu życie. Potem obudził mnie deszcz walący w okno dachowe nad glową i wyjący wiatr, a kiedy mimo to w końcu zasnęłam, kot stwierdził, że już najwyższa pora na śniadanie. Tym sposobem rano bardziej przypominałam zombie niż sportowca i tak też się czułam. Mimo wszystko szkoda by mi było zostać w domu, więc pojechałam.
W oczekiwaniu na start.
Tym razem stolik startowy znaleźliśmy bez problemu, a ja pamiętałam, że będziemy biegać scorelauf.
Wystartowaliśmy z Tomkiem w tej samej minucie i razem pobiegliśmy do pierwszego lampionu na boisku.
Po podbiciu punktu ja postanowiłam biec na czwórkę, a Tomek oddalił się w stronę, gdzie tym razem nie było żadnych lampionów. Ale zanim zdążyłam się głośno i wyraźnie zdziwić, był już za daleko, żeby coś do niego dotarło. Przy czwórce sięgnęłam po kartę startową i... karty nie było. Zaczęłam obmacywać szyję, bo kartę powiesiłam sobie na smyczce, ale nic nie wymacałam. Zaczęłam więc wracać po własnych śladach cały czas obmacując się, bo przecież nie da się zgubić karty powieszonej na smyczy. Przy bramce na podwórko szkolne wreszcie namacałam pasek - karta cały czas powiewała mi na plecach. Zła sama na siebie wróciłam do punktu i zastanawiałam się, czy jest sens wysilać się dalej z bieganiem, skoro i tak już straciłam masę czasu. Na szczęście przypomniałam sobie, że biegam dla przyjemności, a nie wyniku i poleciałam dalej.
Oczywiście, jak to przy scorelaufie, za nic nie mogłam się zdecydować jaki wariant obrać - co brać od razu, a co na powrocie i które punkty odpuścić, bo musiałam wybrać szesnaście z dwudziestu dwóch. Pasowało mi żeby dwójkę i szóstkę zostawić na potem, więc... od razu do nich pobiegłam, żeby nie zapomnieć ich zebrać. I takie to moje planowanie.
Z szóstki najbliżej było do dziewiątki, więc tam się skierowałam. Trochę (bardzo) ściągnęło mnie na prawo i za nic nie mogłam znaleźć punktu. Ale nie ja jedna. Widziałam kilka osób przeczesujących las, a niektóre z nich rezygnowały i biegły dalej. Ponieważ znowu musiałam podjąć decyzję, to z tym fantem zrobić - odpuścić, czy szukać - wybrałam rozwiązanie pośrednie: postanowiłam biec w stronę piątki, jednocześnie zerkając w lewo, czy gdzieś tam nie mignie mi lampion. Wyjątkowo okazało się to trafną decyzją, bo w efekcie znalazłam i dziewiątkę i piątkę.
Po piątce to już w ogóle nie wiedziałam co brać następne. Logicznie by było 7, 14, 11, więc skierowałam się w stronę ósemki, a w międzyczasie mi się odwidziało i pobiegłam na trójkę.Sensu nie miało to żadnego, ale co tam.Z trójki to już nie było wyboru - musiałam wziąć ósemkę, dziesiątkę, siódemkę i dalej już zgodnie z logiką.
Tak gdzieś od piątego, szóstego zebranego punktu, przy każdym kolejnym podbitym przeliczałam na karcie ile już mam, a ile mi brakuje. Logicznym wydawało się, że jak podbiję jeden, to przybywa mi jeden, ale przecież co mi szkodziło sprawdzić? Po punkcie jedenastym uznałam, że tak fajnie mi się leci wydmą i tyle mam z tego przyjemności, że zamiast z piętnastki lecieć na szesnastkę, a potem po trzynastkę i dwunastkę, to ja sobie pobiegnę dalej, wezmę 15, 18, 17, 16, a potem już prościutko drogą wrócę na metę. Z punktu widzenia zasad BnO było to kompletną bzdurą, bo wydłużało mi trasę, ale za to miałam super przyjemną przebieżkę. A jakby jeszcze było mało, w drodze powrotnej przebiegałam koło domu, w którym kiedyś mieszkałam, więc jeszcze dodatkowo była to taka mała podróż sentymentalna.
Na mecie czekał już Tomek, który miał co prawda dłuższą trasę, ale za to szybciej przybiegł. Ja tradycyjnie zajęłam ostatnie miejsce w Open K i w zupełności mnie to satysfakcjonuje.
Rozciąganie obowiązkowe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz