Znowu to zrobiłam! Znowu kazałam się zapisać na trasę C, mimo świadomości, że będzie dłuuuga. Naiwnie zakładałam, że przecież w każdej chwili mogę sobie ją skrócić, a przecież wiedziałam, że tego nie zrobię choćbym się miała doczołgać na metę. Na sobotę zapowiadała się wredna pogoda, ale dopiero od południa, więc pojechaliśmy jak się najwcześniej dało, żeby zdążyć przed deszczem.
Idziemy do bazy zawodów.
Przed startem tradycyjnie miałam problem z umiejscowieniem się na mapie i wyznaczeniem kierunku biegu na pierwszy punkt. Nie wiem dlaczego, ale od jakiegoś czasu tak mam. Na szczęście Tomek pokazał mi która ścieżka w terenie jest która na mapie i jakoś ogarnęłam.
Na pierwszy punkt pobiegłam po kresce, żeby dobrze zacząć. Podobnie ruszyłam na dwójkę, ale po chwili zaczęło mnie znosić w prawo, kiedy zaczęłam omijać niewygodną roślinność. Wkrótce w oddali zobaczyłam Tomka, który biegł na ten sam punkt. Spotkaliśmy się i jak to bywa w takich sytuacjach - ja zdałam się na niego (bo zawsze wydaje mi się, że on lepiej trafi), on zdał się na mnie (bo wie, że biegam po kreskach) i w efekcie zaczęliśmy głupio wałęsać się po lesie, w zupełnie niewłaściwym miejscu. Oczywiście - w końcu znaleźliśmy lampion, ale już na wstępie straciliśmy masę czasu.
Kolejny punkt znowu mieliśmy wspólny, ale chciałam go zdobyć już sama, żeby nic mi nie odwracało uwagi. Zresztą Tomek od razu pomknął dalej i tyle go widziałam. Mój plan był taki: dobiec do ogrodzenia, cofnąć się kawałek do rozwidlenia ścieżek, skręcić w lewo i namierzyć się od pierwszego zakrętu. Na rozwidleniu popatrzyłam na kompas i aż zamarłam - północ miałam na południu, a na północy południe. To gdzie ja mam dalej biec? Kurcze, przecież pamiętałam skąd przybiegłam i to na pewno było na zachód od rozwidlenia. No to co jest? Postanowiłam zaufać sobie, nie kompasowi i ruszyłam ścieżką. Po kilku krokach znowu spojrzałam na kompas, ale teraz pokazywał wszystko prawidłowo. Czyli to było chwilowe zgłupienie. Z tego wszystkiego trochę się rozkojarzyłam, przebiegłam zakręt, od którego planowałam się namierzyć i dobiegłam do następnego. W sumie ten też był dobry do namierzenia się (a może nawet lepszy), tyle, że nie bardzo wiedziałam przy którym z zakrętów jestem. Widok Tomka wyłaniającego się z krzaków niezmiernie mnie ucieszył, choć wcześniej zarzekałam się, że chcę sama. Byłam pewna, że punkt ma już zaliczony i leci na kolejny, tymczasem okazało się, że wciąż szuka. No to szukaliśmy razem. Byliśmy już prawie pod czwórką, kiedy Tomek wymyślił, że nierówności po których chodzimy, to te dwie poziomniczki na mapie, między PK 3 a PK 4. Faktycznie tak było i po chwili udało się znaleźć kopczyk z lampionem.
PK 3 zdobyty!
Do czwórki poszliśmy (biegać to tam się nie bardzo dawało) razem, a choć piątkę też mieliśmy wspólną, to po czwórce już definitywnie rozstaliśmy się. Po płaskim to może i kawałek lecielibyśmy razem, ale zaczęła się wydma i ja zostałam w tyle sapiąc i dysząc.
Po rozstaniu z Tomkiem od razu poszło mi lepiej i PK 5, 6 i 7 zaliczyłam bezproblemowo podążając za kreską:-) Za siódemką utknęłam w coraz bardziej rozmarzającym rozlewisku i przez chwilę wydawało mi się, że zostanę tam już do końca świata. Jakoś bardzo, bardzo nie miałam ochoty na moczenie nóg i usiłowałam wydostać się z pułapki bezstratnie. Udało się, ale zamarudziłam tam sporą chwilę.
Na ósemce nastawiłam kompas i pobiegłam dalej. Po chwili coś mi się otoczenie przestało zgadzać, a kiedy zobaczyłam jezioro i zabudowania, to już wiedziałam, że totalnie do bani. Mój kompas po raz drugi zrobił mnie w konia i zamienił północ z południem. A żeby go pokręciło!! To znaczy, w zasadzie to właśnie go pokręciło:-( Cóż, nie pozostało nic innego jak wrócić na ósemkę i namierzyć się od nowa. Tak po prawdzie to wcale nie potrzebowałam wracać do punktu i szybciej by było gdybym namierzyła się ze skrzyżowania trochę nad ósemką, ale ze złości coś mnie zaćmiło i nie postępowałam racjonalnie. Trudno. Dziewiątkę postanowiłam brać naokoło, ścieżkami, bo założyłam, że jak na mapie jest niebiesko, to mokre. Tomek przeszedł środkiem niebieskiego i twierdzi, że było sucho.
Dziesiątkę zdobyłam z lekką odchyłką, przez co minęłam lampion i musiałam wracać, na szczęście niedaleko. Do jedenastki pobiegłam już ścieżkami, zresztą tak było najlogiczniej. Jedenastka to ten sam lampion co nasza nieszczęsna dwójka z początku trasy, ale tym razem nie miałam problemu z trafieniem. Na dwunastce utknęłam. Niby była łatwa, ale jak się nie zauważy, że trzeba iść ścieżką u podnóża górki i idzie się szczytem, to raczej trudno trafić. Na szczęście spotkałam Piotrka, który też szukał tego samego lampionu i lepiej ode mnie czytał mapę.
Gdzieś jest, lecz nie wiadomo gdzie...
Do trzynastki nie chciało mi się przedzierać przez krzaki, postanowiłam pobiec naokoło, przebiegając przez start/metę. Igor widząc, że nawet nie zatrzymuję się przy mecie, zaczął mnie wołać, sądząc, że już kończę trasę, a ja byłam dopiero ciut za połową. Taaak, to było przykre doświadczenie - być tak blisko mety, a tak daleko...
Tuż przed trzynastką spotkałam Tomka, który biegł na jakiś swój punkt. Ucieszyłam się, że on też jeszcze w lesie, bo myślałam, że dawno na mecie. Nie wiedziałam tylko, że to jego ostatni punkt.
Pozostała część trasy nawigacyjnie poszła mi już dobrze, ale biegać to przestałam niemal całkiem. Nie miałam już siły, a i teren przeważnie był mało biegowy.
Przy ostatnim punkcie czekał Tomek, a potem pognał na metę, żeby uwiecznić mój finisz. Nie powiem - skorzystałam z tego, że biegnie przede mną, bo nie musiałam już patrzyć w mapę.
I wreszcie upragniona meta.
Na mecie zameldowałam się po ponad DWÓCH godzinach od startu i zrobieniu prawie dziesięciu kilometrów. Od razu byłam pewna, że w długości pobytu w lesie nikt mnie nie przebije i faktycznie tak się stało. Mimo wszystko jestem z siebie dumna, że dałam radę i nie poddałam się mimo braku sił i czasami motywacji. To było prawdziwe zwycięstwo ducha nad materią:-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz