Dzień po FalInO przenieśliśmy się w znacznie ciekawsze tereny, bo na wrzosowiska w Mostówce. W sierpniu jest tam przepięknie i aż byłam ciekawa, jak to będzie wyglądać zimą.
Trochę obawiałam się punktów na wrzosowisku, czyli na niczym, a jak zobaczyłam mapę, to bałam się jeszcze bardziej. Żegnaj nadziejo na dobry wynik - pomyślałam i wystartowałam.
Trochę pocieszające było to, że spadł śnieg i już od startu widać było wyraźne inostrady, czyli wydeptane ścieżki. Z jednej strony są bardzo pomocne, ale z drugiej potrafią zwieść na manowce i doprowadzić do punktu z innej trasy. Trzeba być czujnym i nie zaniedbywać kompasu.
Do pierwszego punktu inostrada we współpracy z kompasem doprowadziły mnie idealnie, ale do dwójki już nie poszło tak dobrze. W lesie nie było dobrze widać śladów, więc kierowałam się tylko kompasem i jak zwykle ściągnęło mnie nieco na prawo, aż wyszłam na ścieżkę. Miało to i tę dobrą stronę, że łatwo się zlokalizowałam i szybko znalazłam punkt.
Do trójki przez kawał wrzosowiska. Inostrady pojawiały się i znikały, ale szłam swoje. Na samej końcówce zniosło mnie (o dziwo!) w lewo, ale kiedy zobaczyłam przed sobą słup linii wysokiego napięcia, wiedziałam, że muszę odbić bardziej w prawo. Zadziałało. Czwórkę wzięłam wariantem ścieżkowym, więc poszło łatwo. Z kilkoma następnymi punktami też nie było problemów, choć trochę obawiałam się dużej ilości ścieżek, co to mnie zawsze mylą, bo mam problem z ich liczeniem, więc nie liczyłam i w ogóle udawałam, że ich tam nie ma - jestem tylko ja i mój kompas.
Problem pojawił się przy dziewiątce. Szłam sobie prawie azymutem i tak jakoś mi się wydawało, że strasznie długo to trwa i punkt powinien być tuż, tuż. Może dlatego, że szłam, a nie biegłam? Doszłam do poprzecznej drogi i z tego tuż, tuż byłam pewna, że jestem już przy kolejnej - tej ze skarpą, czyli, że przeszłam swój punkt. No to zawróciłam grzbietem, ścieżką, choć mapa twierdziła, że lampion powinien być nieco na południe od ścieżki. Ale co mi tam mapa będzie mówiła jak mam żyć! Uszłam spory kawał kiedy spotkałam Jacentego (jak mnie pamięć nie myli), który uświadomił mnie, że punkt to jeszcze kawałek dalej. Po chwili dołączył do nas kolejny poszukiwacz zaginionych lampionów i wspólnym wysiłkiem, wespół w zespół znaleźliśmy co trzeba. Ale strasznie głupio mi było, że tak się machnęłam z tymi drogami.
Dziesiątkę i jedenastkę ogarnęłam, choć przed dziesiątką miałam małe wahnięcie. Na szczęście w pobliżu było tak dużo innych zawodników, że wystarczyło lecieć za nimi. Za to z dwunastką to się z lekka rozminęłam. Tradycyjnie zniosło mnie w prawo, a że na wrzosowisku trudno zlokalizować się wzrokiem, bo wszystko jest takie samo, więc pojawił się problemik. Inostrady nie spełniały swojej roli, bo teren był dość zadeptany przez spacerowiczów, wiec ślady nie były wyznacznikiem. W końcu ogarnęłam, że muszę szukać bliżej wydmy i bardziej na wschód. Ale muszę przyznać, że choć długo nie błądziłam, to już mnie nicość ogarniała. Ale to chyba ze zmęczenia.
Ostatnie dwa punkty już bez wtopy, szczególnie że z każdej strony ktoś nadbiegał, bo zbliżaliśmy się do mety. No, tylko mety nie znalazłam od razu, bo zmyliły mnie zaparkowane samochody i myślałam, że to tam jest asfalt z lampionem metowym. Nie byłam jedyna, która się na to nabrała, na szczęście organizator pokazywał którędy do mety właściwej:-)
Tomek spodziewał się, że nadbiegnę azymutem i czekał między ostatnim punktem a metą, a ja mu taki numer wycięłam. I przez to nie mam fotki na mecie. Ale mamy wspólną:
No to tak - wynik taki sobie (trzeci od końca), ale przeżycia jak najbardziej pozytywne. Mostówka zimą też się sprawdza, więc polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz