Znowu doczekaliśmy się zawodów blisko domu, bo w Rembertowie. Dla mnie było to szczególnie korzystne, bo po południu miałam spotkanie towarzyskie, więc sobotni czas był na wagę złota.
Samo miejsce startu kojarzyłam, pamiętałam, że były tam już zawody - i chodzone, i biegane, ale jakoś nie miałam żadnych wspomnień związanych z terenem. Totalna pustka.
Kiedy przyjechaliśmy, organizator był jeszcze w lesie - dosłownie i w przenośni, a ja przytupywałam, żeby szybko zacząć i szybko skończyć.
W końcu organizator się znalazł i można było pobrać mapy. Mapa jak mapa - 4 km i 14 PK. Taki standardzik, więc spoko i luz. Ruszyliśmy szukać startu, bo był trochę oddalony od bazy zawodów, ale trafiliśmy. Czyli początek już niezły:-)
Pierwszy punkt zdobyłam zgodnie z założeniami - wariantem azymutowo-drogowym. Ucieszyłam się, bo najgorzej to zaciąć się na początku - od razu motywacja spada.
Z jedynki ruszyłam na azymut i nawet przez chwilę się go trzymałam i nie wiem co mi odbiło, ale odbiło w lewo. Mi, w lewo?! Przecież zawsze znosi mnie na prawo. Minęłam poprzeczną drogę zadowolona, że wszystko się zgadza, ale kiedy natrafiłam na równoległą do kierunku mojego biegu, to już się z lekka zdziwiłam. Po długim namyśle wreszcie skojarzyłam, która to może być i lekko nagięłam na południe. Ponieważ i tak nie wiedziałam na którym odcinku drogi się znalazłam, moje szanse znalezienia lampionu były dość marne. Ale od czego jest konkurencja? Wystarczyło rozejrzeć się, w których krzakach ktoś się kotłuje i sprawdzić co tam jest. Stara, niezawodna metoda.
Między dwójką, a trójką rozciągało się bagienko. W sumie można je było obejść od północy, ale ponieważ wyglądało na dość suche, postanowiłam ciąć przez środek. No dobra, może nie centralnie przez środek, a tylko tak boczkiem. Udało się - przeszłam suchą stopą. Przy omijaniu różnych pułapek trochę straciłam wyczucie odległości i punktu zaczęłam szukać ciut za wcześnie. Ponownie w sukurs przyszli mi inni zawodnicy biegnący we właściwą stronę.
Trójka dla niecierpliwych.
Czwórka i piątka poszły już bez problemów nawigacyjnych, natomiast roślinność trochę dała mi do wiwatu. Co chwilę natrafiałam na jakieś chaszcze próbujące wydrapać mi oczy, a przecież na popołudniowe spotkanie powinnam wyglądać kwitnąco, a nie ociekając krwią. W tej sytuacji do szóstki to już postanowiłam biec drogami, co w sumie pewnie było nawet szybsze. A na pewno łatwiejsze. Do siódemki nie dało się inaczej niż na azymut, ale potem znowu wróciłam na ścieżki i zaliczyłam tak ósemkę i dziewiątkę. Z dziewiątki na dziesiątkę szło się fajnie pomiędzy rzędami dołków, więc nawet nie było szansy, żeby przypadkiem odbić gdzieś w bok. W sumie już do samej mety obyło się bez problemów, szczególnie że na końcówce trasy zawsze biegnie dużo ludzi i w sumie nawet na mapę nie trzeba patrzyć:-)
Meta była złośliwie ulokowana na górce, a kto na koniec ma siłę wbiegać tak wysoko? Ponieważ na końcówce ścigałam się z kolegą Sylwkiem, więc honor nie pozwolił mi odpuścić i tej nieszczęsnej górki. Niestety - wyścig przegrałam . I ten na górkę i ten dotyczący całej trasy. Muszę następnym razem się odkuć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz