Z
nowymi nadziejami na wygraną ruszamy na kolejną imprezę. Po drodze ustalamy kto
zbiera PK, a kto grzyby (co zresztą nie
ma większego sensu, bo jedno i drugie zbieram tak samo, czyli marnie).
Na
starcie dużo młodzieży. Zaczynamy rozumieć, co w formularzu zapisów znaczyło
***+25, czy 2c. Czujemy się trochę jak w Kozienicach, ale pojawiają się w końcu
i starzy wyjadacze, więc nie jest źle.
Dostajemy mapę i … lekkie rozczarowanie.
Taka łatwa? Taki duży limit czasu? Od razu lęgnie się chytry plan – przelecimy TU
w godzinkę, a potem zrobimy TZ.
Szybko zaliczamy PK A, B i C trenując przy
okazji kondycję biegową. Udało mi się przebiec 200 metrów! Sukces!
Teraz decyzja – idziemy tam gdzie
wszyscy, czy pod prąd? Oczywiście, że pod prąd, co okazuje się być dużym błędem.
Nie udaje nam się znaleźć przecinki, wchodzimy więc w las i na oślep szukamy PK
U. To znaczy, ja na oślep, T. twierdzi, ze idziemy na azymut i liczymy
odległość. Prawdę mówiąc nigdy nie widziałam na oczy żywego azymutu i tak
niezupełnie wierzę w jego istnienie (podobnie jak nie wierzę w prąd). Moja
niewiara tak jakby się potwierdza, bo znaleziony PK U w ostatecznym rozrachunku
okazuje się nie być PK U.
A przecież mówiłam, że ta górka to nie
jest górka!
Nadal na oślep (a niektórzy zgodnie z azymutem
i odległością) szukamy PK G. Jak wiadomo, punkt G jest najtrudniejszy na
świecie do zlokalizowania, w efekcie mamy PK F, ale przynajmniej wiemy, że F to
F. Stąd już łatwo do G, z G łatwo do prawdziwego U.
Limit czasu przestaje nam się wydawać
tak absurdalny jak na starcie.
Szybko zbieramy pozostałe punkty i
marszem godnym Korzeniowskiego wracamy na metę.
Apetyt na TZ nie osłabł, mimo że czas
bardzo się skurczył. Dostajemy mapę z zastrzeżeniem, że mamy wrócić najpóźniej
za godzinę. Trudno, dobra i godzina.
Zaliczamy szybko dwa powtarzające się punkty
z poprzedniej trasy i pędzimy do tych nowych dla nas. W końcu to żadna frajda
zbierać dwa razy to samo. Łatwo
znajdujemy PK Y, aczkolwiek mamy wątpliwości co do jego ulokowania w stosunku
do oznaczeń na mapie. Nic innego jednak nie ma w pobliżu. Trochę „na oko” wyznaczamy
PK X i dążymy mniej więcej w jego kierunku. Drogą logicznych skojarzeń i
eliminacji odgadujemy, że nasz pierwszy (błędny) PK U z trasy poprzedniej, to
właściwy PK X z tej. Jako jedyni zaznaczamy go prawidłowo. W końcu jakaś
korzyść z chodzenia pod prąd.
Podarowany nam czas
dobiega końca, więc z żalem porzucamy trasę i wracamy na metę. Okazuje się, że
w lesie jest jeszcze dużo grup i niepotrzebnie tak się spieszyliśmy. Mogliśmy
zaliczyć całą trasę i wygrać chociaż TZ, jak już TU się nie udało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz