Inocki martwy sezon T. postanowił złamać spieszonym rajdem rowerowym, bo wiadomo - kto by tam jeździł rowerem, jeśli można pieszo. Ja byłam nastawiona umiarkowanie optymistycznie, bo 14 kilometrów łażenia po mieście jakoś do mnie nie przemawiało. Nie śmiałam jednak odmówić, aczkolwiek miałam przygotowane plany awaryjne typu: tramwaj, autobus, taksówka, telefon do przyjaciela.
Na rajd oprócz nas zgłosiły się całe dwie osoby, z czego jedna w ostatniej chwili odwołała swoje przybycie. Na miejsce przyjechaliśmy sporo przed czasem i snując się w pobliżu miejsca zbiórki przyuważyliśmy parkę rozglądającą się po okolicy, wyraźnie czegoś szukającą i co najważniejsze - wpatrującą się w jakieś wydruki. Po prostu wyglądali orentalistycznie. Po którejś z kolei mijance nie wytrzymałam i spytałam, czy oni aby przypadkiem nie na tę samą imprezę. Okazało się, że w ostatniej chwili przeczytali w internecie o spieszonej wersji rajdu, ale nie zdążyli się zapisać i w zasadzie są incognito. I raczej wolą iść razem, ale osobno. Wobec tego oni ruszyli na trasę, a my czekaliśmy na jedyną zgłoszoną uczestniczkę - A. A. W końcu zadzwoniła, że jedzie i umówiliśmy się, że my ruszymy, a ona nas dogoni.
Ponieważ T. wcześniej rozpracował trasę z mapą w zębach, wiadomo było, gdzie są błędy i czego się trzymać, a czego nie. Nawigacją zajął się więc T. wspierany przez A., ja dostałam plik zdjęć i miałam w terenie wypatrzyć to, co na nich jest. W sumie wszyscy patrzyliśmy, czy któryś obiekt się nie pojawi znienacka. Znienacka najczęściej pojawiała się para, która wyszła przed nami - niestety, nie wiemy kto to:-(
Trasa była strasznie zakręcona. Chwilami chodziliśmy w kółko i gdybyśmy mieli ogony, to niewątpliwie ich końce często widzielibyśmy przed sobą. Ale tym sposobem wiem już jak z każdego miejsca w Warszawie dojść do filtrów:-) Odpowiedzi na pytania w większości były łatwoznajdywalne, ale z fotkami było trudniej - nie było wiadomo, gdzie na trasie ich szukać.
Jeszcze nie doszliśmy do połowy trasy, a ja już zaczęłam wymiękać. Tak dokładnie, to mój kręgosłup. T. mamił mnie obietnicami kawiarni z krzesełkami, kawy, lodów, a tu okazało się, że w środku miasta nagle jesteśmy na jakiejś kawiarnianej pustyni. Cywilizacja zaczęła się chyba dopiero po zaliczeniu kilkunastu pytań. W końcu osiedliśmy. Najchętniej to zostałabym tam na zawsze, ale po wypiciu i zjedzeniu co tam kto miał, musieliśmy ruszyć dalej. Gdyby nie A., to pewnie oflagowałabym się w tej kawiarni i ogłosiła strajk, no ale głupio mi było psuć jej zabawę. Powlokłam się więc dalej.
Największe emocje wywoływało znalezienie jakiegoś obiektu ze zdjęcia, ale szczególnie czekaliśmy na rycerza, komin i okienko, jak sobie nazwaliśmy trzy z nich. Niestety - trasa się skończyła, a ani komina, ani okienka nigdzie nie było.Co z tego, że pozostałe znaleźliśmy i na wszystkie pytania odpowiedzieliśmy, (chociaż niektóre były dość podchwytliwe) - niekompletnych danych nie chcieliśmy wysyłać organizatorom. Szczególnie T. był zawzięty na znalezienie wszystkiego. Kiedy więc pożegnaliśmy się z A. i tramwajem wróciliśmy do autka, T. zarządził samochodowy przejazd trasy. Samochodem, siedząc wygodnie, to ja już mogłam i do rana szukać tego komina i okienka, ale okazało się, że znaleźliśmy je dość blisko startu. Pod tym nieszczęsnym okienkiem to nawet przedtem staliśmy długą chwilę spisując odpowiedź na pytanie. Nikt tylko nie pomyślał, żeby unieść głowę:-)
Do teraz nie mogę się nadziwić, jak udało mi się przejść całą trasę, bo takiej opcji wychodząc nie zakładałam. Co prawda noc z bolącym wszystkim nie należała do najłatwiejszych, ale za to jaka satysfakcja!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz