Po etapach dziennych większość osób wracała do bazy pod lasem, a my do szkoły, gdzie jako nieliczni mieliśmy nocować. Luksusów nam się zachciało zamiast mokrych namiotów. W ramach tych luksusów wykąpałam się w nieograniczonej ilości ciepłej wody, bez długiego czekania w kolejce i poganiania przez następne osoby. A potem zaległam. I tak bym sobie zalegała i zalegała, ale głód co chwilę poganiał mnie do jadalni, w celu sprawdzenia czy aby może jest już obiad. W końcu panie w kuchni zlitowały się i dla naszej trójki (ja, T. i K.) wydały wcześniej. Zresztą wkrótce zaczęli pojawiać się pozostali wygłodzeni orientaliści.
W ramach dodatkowych atrakcji, po obiedzie, organizatorzy zafundowali nam wycieczkę do cementowni w Ożarowie. Kiedy wsiadaliśmy do autokaru chmurzyło się, wysiąść już się nie dało i wszystko o czym opowiadał przewodnik mogliśmy podziwiać tylko przez okna. Oczywiście tylko ci, którzy siedzieli przy nich i wytarli sobie odpowiedni skrawek. Ja przez z jednej strony zaparowane, a z drugiej ociekające wodą okna prawie nic nie widziałam, ale wierzyłam w każde słowo, jakie wypowiadał oprowadzający nas pan. Na koniec zaproponował odważnym szybkie przebiegnięcie do biurowca, w celu obejrzenia sterowni. Odważni byliśmy wszyscy jak jeden mąż.
Po powrocie do bazy okazało się, że po burzy nie ma prądu, a mapy na nocny etap nie są jeszcze wydrukowane. Zachodziło prawdopodobieństwo, że pójdziemy bez map. Dla tezetów to pewnie drobnostka, ale my czuliśmy pewne obawy. Nie było też wyników etapów dziennych i list startowych. To znaczy były, ale w komputerze, a on nie chciał ich wypluć bez prądu. Wobec takiego dictum, pojechaliśmy do szkoły, żeby zażyć jeszcze trochę luksusu. Pławiliśmy się więc w tych luksusach - suchości, miękkości materacy gimnastycznych i nawet prąd nam szybko dostarczono.
Wreszcie uznaliśmy, że najwyższa pora pojechać na start.
Kiełbaski, którymi nas uraczono jakoś dramatycznie nie wyglądały. No, może poza lidarem, który wciąż jest dla mnie czarną magią. Teorię to nawet rozumiem, ale w praktyce nic nie wychodzi.
W temacie kiełbasek postanowiliśmy chodzić na azymut i konkretnie szukać na miejscu. Zaczęliśmy od łatwej czwórki nad rowem, rzeczką czy co to tam mokrego było. Przy trójce natrafiliśmy na sporą grupę przeczesywaczy. Dołków z lampionami było do wyboru, do koloru, a T. wprawnym okiem wyłuskał z nich ten właściwy. D. M. i K. P. połączyli swoje siły z naszymi i wspólnie zgarnęliśmy 2, 1 i 5. Piątka bardzo się nie podobała T., postanowił więc wrócić i jeszcze raz się do niej namierzyć. Przelecieliśmy się tam i z powrotem, ale innego lampionu nie znaleźliśmy. Przy szóstce dogoniliśmy D. i K., którzy machnęli nam ręką w mrok oznajmiając, że to tam i poszli w swoją stronę. "Tam" była już przyszłość polskiej orientalistyki, czyli potomstwo M. P. wraz z osobistą ochroną.
Do siódemki poszliśmy na azymut i nawet coś tam znaleźliśmy, ale do ósemki już nie szło trafić. Górki jakieś, owszem, były, ale lampionu ani jednego. Chcieliśmy się jeszcze raz namierzyć z siódemki, ale w międzyczasie chyba ją zlikwidowano, bo w żaden sposób nie mogliśmy ponownie na nią wejść. Wobec tego postanowiliśmy podejść do ósemki od d..y strony, czyli praktycznie od mety. Dzięki temu, niejako przy okazji, podbiliśmy dziewiątkę i dziesiątkę. Azymut na ósemkę usiłował wpakować nas do głębokiej dziury w ziemi, ale postanowiliśmy ją obejść. Mało nie rozdeptaliśmy jakiegoś orłopodobnego ptaszyska, które leżakowało w krzakach. Nie wyglądał zbyt dobrze, ale nie miałam odwagi zbliżać się do niego zbytnio. Dziub i pazury miał niczego sobie. Przed domniemaną ósemką przemknął nam jeszcze potężny tramwaj tezetów i już staliśmy na szczycie przy lampionie. Jeszcze chcieliśmy potwierdzić położenie siódemki, znaleźliśmy jakąś inną niż poprzednio i daliśmy sobie spokój. Już i tak byliśmy w ciężkich minutach. Do mety tradycyjnie biegiem, chociaż i tak było wiadomo, że to stracony etap.
Zmęczeni i zdegustowani niepowodzeniem, nawet nie mieliśmy sił i ochoty dłużej posiedzieć przy ognisku i dość szybko ewakuowaliśmy się do spania. Chwilę przed nami pobrali klucze i udali się do szkoły inni współspacze. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, zgarniając po drodze jeszcze jednego orientka, okazało się, że szkoła zamknięta na głucho. Chwilę dobijaliśmy się, no bo może zasnęli, ale jakoś nie było widać śladów czyjegoś pobytu. Dziwne to było, bo od bazy do szkoły mogli w tym czasie nawet dopełznąć i to kilka razy. Postanowiliśmy wsiąść w samochód i pojechać ich szukać. Daleko nie ujechaliśmy. Przy drugim wejściu zobaczyliśmy światełka czołówek i wszystko było jasne - nikt ich nie poinformował, do których drzwi dostali klucze.
W końcu dotarliśmy do legowisk. Ledwo udało mi się zasnąć po tysiąckrotnym przewróceniu się z boku na bok, kiedy obudził mnie obcy głos:
- Patrol jakiśtam, jakiśtam! - nie dosłyszałam dobrze jaki, bo wyrwana z pierwszego snu nie bardzo kontaktowałam.
Kiedy dwie rosłe, ciemne postacie weszły w plamę światła rozpoznałam policję.
- Oho, narozrabialiśmy! - pomyślałam, chociaż co prawda w żaden sposób nie mogłam sobie przypomnieć żadnego popełnionego przestępstwa.
Okazało się, że okoliczni mieszkańcy zaniepokojeni światłem i ruchem w szkole zadzwonili na komendę z prośbą o sprawdzenie co tu się wyrabia. Po raz drugi w życiu zostałam spisana i w razie gdyby jednak zdecydowali się w końcu po mnie przyjechać, to bądźcie czujni i przysyłajcie mi cebulę do więzienia!
Kiedy jeden z policjantów spytał T. co to za impreza, ten rączo wyskoczył ze śpiwora by pokazać mapy i zrobić pełnowymiarowy wykład. Funkcjonariusze okazali się jednak bardzo asertywni i nie chcąc słuchać całego wywodu, poprosili o skrót w jednym zdaniu.
Wreszcie całe zamieszanie się skończyło i od nowa musiałam szukać wygodnej i niebolesnej dla kręgosłupa pozycji. W końcu zasnęłam. W sen zaczęły mi się wkradać jakieś dziwne odgłosy, zupełnie nie pasujące do fabuły. Z trudem podniosłam powieki i aż zamarłam. W oknie sali gimnastycznej tkwiła jakaś wielka postać. Tkwiła i hałasowała. Już miałam wrzasnąć z przerażenia, ale zauważyłam, że T. beztrosko rozmawia z postacią. Po chwili przed okno przecisnął się jakiś bezkształtny, duży pakunek, a za nim dłuuuga postać. Okazało się, że T. G. nie mogąc znaleźć po nocy drzwi do szkoły, postanowił wejść oknem, najpierw przeciskając przez nie swój wyładowany po brzegi plecak.
Ledwo zasnęłam po raz kolejny, a znów obudziły mnie hałasy. Tym razem dochodziły one z kuchni i jak nic oznaczały śniadanie. To już była jakaś konkretna motywacja do wstawania. Znowu przy stole byłam pierwsza i nie czekając na pojawienie się całego menu, pożerałam co tylko panie wystawiły z okienka.
Powoli zaczęli na śniadanie nadciągać ci, którzy nocowali w namiotach, wreszcie nadjechał szef całego przedsięwzięcia z pucharami i dyplomami. Tym razem jeszcze nie zasłużyliśmy na żaden, ale kiedyś w końcu do tego dojdzie. Mam nadzieję:-)
W drodze powrotnej jeszcze zaliczyliśmy trino w Puławach i resztką sił, przysypiając i zmieniając się za kierownicą dotarliśmy do domu.
c. d. n. n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz