Po miesięcznej przerwie od InO trzeba było się oswoić. Z mapą i ze Smokiem.
Wzięłam mapę do ręki i ... uświadomiłam sobie, że nie wiem co z nią zrobić! Składanie mapy z reguły należy do mnie, a tu - katastrofa! Nawet nie pamiętałam jak zacząć! Najwyraźniej nie mam jeszcze tego we krwi i nawet krótka przerwa zakłóca mi działanie. Na szczęście T. trochę znał teren, więc dwa jaja umiejscowił mniej więcej w przybliżonych okolicach smoka.
Ruszyliśmy. Najpierw jak to dziecko we mgle kurczowo trzymałam się T., ale po chwili blokada puściła i zauważyłam, że to co na mapie, jest też w rzeczywistości. Jakieś zapadnie w mózgu się pootwierały i udało mi się przypasować ostatnie jajo. Ruszyliśmy ostro z kopyta, czyli biegusiem. (Dygresja o bieganiu będzie na końcu. A jak zapomnę, to nie będzie.)
Trochę mnie dziwiło, że nigdzie nie spotykamy innych inowców, ale uznałam, że póki lampiony wiszą na drzewach we właściwych miejscach, to nie ma powodów do niepokoju.
Już na początku trasy daliśmy się złapać na punkt podwójny i musieliśmy wracać, na szczęście niezbyt daleko. W związku z powrotem, zmieniliśmy trochę koncepcję przejścia i jak zawsze wyszło nam, że znowu pójdziemy mało optymalnie. No tak już mamy.
Póki było jasno, w zupełności ogarniałam, gnałam z punktu na punkt, a T. podliczał i decydował które zbieramy. Kiedy zrobiło się ciemniej i trzeba było wyjąć latarki, przestałam nadążać z ogarnianiem, bo T. poganiał, a ja żeby patrzyć w mapę po ciemaku to muszę mieć odrobinę luksusu i czasu. Wobec takiego zbiegu okoliczności już tylko gnałam, a T. liczył, decydował i prowadził. Zresztą wcale tak bardzo nie prowadził mapą, tylko znał teren i wiedział gdzie co jest.
Przy podwójnym 31/44 wreszcie spotkaliśmy "naszych" i tym razem nie daliśmy się nabrać na podwójność punktu - spisaliśmy od razu jak trzeba.
Ponieważ z braku czasu na studiowanie mapy straciłam kontakt ze smoczą rzeczywistością, trochę zaczęło mi się nudzić, bo oprócz przemieszczania się szybciej lub wolniej, jedynym moim zadaniem było pilnowanie kompasu i latarki, które bambylały mi przypięte do plecaka. Ewentualnie mogłam jeszcze obserwować grupy kibiców, które zapełniały każdą wolną przestrzeń i wywoływały we mnie uczucie niepokoju.
W końcu z wymaganą ilością punktów, ciut przed limitem czasu dotarliśmy na metę. Jak miło po przerwie zobaczyć te wszystkie orientalne gęby:-) Co prawda Leśnego Dziada to zobaczyłam tak z połowę (chyba w ramach oszczędności sił raz na zawody idzie jedna połowa, raz druga), D. W. też wydał mi się jeszcze bardziej wiotki niż zwykle, M. G. nieustannie jak przecinek... Co z tymi facetami???? Jacyś w zaniku! Bo z kobitkami wszystko w normie mi się wydało. I gdzie tu sprawiedliwość???
Obiecana dygresja:
No bo tak ogólnie, to zaczęliśmy na poważnie biegać. T. wynalazł jakiś plan treningowy typu: "od kwękacza do biegacza" i zaczęliśmy go wdrażać w życie. T. długo nie nawdrażał, bo jedna nóżka bardziej, ale ostatnio olał nóżkę i znowu trenuje.
Tak się cieszyłam, że biegam, biegam, BIEGAM!!! Aż tu któregoś dnia przeglądając internety, dowiedziałam się, że to co z takim wysiłkiem i samozaparciem robię, to wcale nie jest bieganie. To nawet nie jest jogging. To jest slow jogging! Czyli "bieg" wolniejszy od spaceru...
Na pocieszenie piszą, że od tego slow traci się kalorie szybciej niż przy szybkim biegu. W moim przypadku jeszcze jakoś tego nie widać, ale na razie się nie poddaję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz