Dobrze, że na tych teefach potrenowałam, wiec jakoś to sprawdzanie szło. Zacinałam się tylko na bepekach, bo to nie wiadomo - albo ktoś zerwał lampion, albo delikwent zawędrował w złą część lasu. Jeszcze jak bepek powtarzał się raz, to raczej wiadomo, ale już przy powtórce u drugiego zespołu miałam dylemat. W jedną część lasu wysłałam na zwiady młodsze dziecię swoje, które się akurat (pechowo dla niej) napatoczyło, w drugą część lasu już nie miałam sumienia. W końcu bohatersko przeszła dwa całe etapy.
Cóż było robić, podniosłam odwłok, wyszłam z kątka i stanęłam przed dylematem - pieszo, czy samochodem? Krakowskim targiem stanęło na rowerze. Co prawda ja i rower to lekka sprzeczność, ale udawałam, że wszystko jest OK. Litościwie A. M. postanowiła pojechać ze mną. Ucieszyłam się, bo w razie czego miałby kto pozbierać moje szczątki z drogi. Najwięcej problemów miałam z wsiadaniem i zsiadaniem, bo rower miał ramę, a ja nie umiem tak machać nogą do tyłu, jak profesjonalni rowerzyści. Spróbowałam przy pierwszym zatrzymywaniu się, bo zeskok na ramę jakoś też mi się nie uśmiechał. Zachwiało, zachybotało, strach mnie obleciał, w wyobraźni zobaczyłam się w gipsie po szyję ale jakoś utrzymałam rower. Potem było już ociupinkę lepiej, chociaż strach mnie oblatywał przy każdym wymachu.
Punkt stał. Jak wół. Wróciłyśmy i mogłam delikwentowi wlepić całą masę punktów karnych. Należało się za tę wycieczkę rowerową!
Drugi bepek także okazał się bezprawny, a przynajmniej tak zaraportowało dziecko z lasu. Mimo to autorzy wpisu (A. M. i D. M.) nie dawali mi, a potem i T. spokoju, że jak punkt jest, jak go nie ma. Drugiej wycieczki rowerem już bym nie zdzierżyła, wiec tym razem padło na samochód. A. M. pojechała ze mną naocznie zobaczyć gdzie ja mam ten lampion w lesie. Ślipkolot mały, to udało się podjechać prawie pod sam punkt, co prawda bezprawnie, ale co tam. Faktycznie - w dziurze pokazanej przez A. lampionu nie było. Tyle, że to nie była moja dziura. Moja kryła się za pobliskimi krzaczkami, a tej w ogóle nie było na mapie.
A. była jednak tylko połowicznie przekonana o wyższości mojej dziury nad jej dziurą. W końcu stanęło na tym, że T., jako sędzia główny, pojedzie po zawodach i jeszcze raz sprawdzi i podejmie ostateczną decyzję. Ulżyło mi, że nie ja muszę decydować. Zwłaszcza, że A. nieba bym przychyliła, a z drugiej strony wszystkie inne zespoły znalazły punkt bez problemu.
W końcu udało się posprawdzać wszystkie karty moje, T. i Leśnego Dziada i mogliśmy ogłosić nieoficjalne wyniki i wśród garstki najwytrwalszych rozlosować nagrody. Nawet nie pamiętam kto dotrwał do końca i kto będzie mógł sobie kupić w Praktikerze kilka cegieł, czy worków cementu, a kto będzie chodził w pomarańczowej koszulce. Po losowaniu większość ludzi błyskawicznie się zdematerializowała, bo w końcu pomieszkać w domu też trzeba, a najwierniejsi Stowarzysze pomogli pozdejmować banery, odnieść stoliki i krzesła i władować cały nasz kram do samochodów. Dozorca szkoły litościwie zaoferował się zlikwidować pryzmę przyniesionych z lasu przez zawodników śmieci, za co jesteśmy mu ogromnie wdzięczni, bo było tego kilka worków. Druga taka pryzma czekała na nas przed przedszkolem. Rozpracowaliśmy ją razem z Leśnymi Dziadami i tym sposobem imprezę można było uznać za zakończoną. Pominąwszy oczywiście lampiony wciąż wiszące w lesie. Z tymi T. rozprawiał się jeszcze dwa dni.
We wklepywaniu wyników do komputera pomagał kto żyw!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz