wtorek, 27 października 2015

Na pudle!

Po zdobyciu bunkra mieliśmy okazję zwiedzić jego wnętrze, oczywiście z mapą w reku, w ramach mini gry terenowej. A potem już tylko ostatni etap...
I tu nastąpił drobny zgrzyt. Okazało się, że jest mało map i przypada po jednaj na zespół. No to w związku z tym, chcąc mieć dwie mapy, postanowiliśmy się stramwaić z A. M., D. M. i A. K. Po kolei obejrzeliśmy HallowInOwe sowy, dynie i nietoperze i zastygliśmy w zdziwieniu. Niby proste, a nikt nie ogarnął o co biega. Szczególnie nietoperze stanowiły dla nas zagwozdkę - latały po kartce chaotycznie i nie bardzo było wiadomo co z nimi zrobić. W końcu uznaliśmy, że w najgorszym wypadku zbierzemy tylko dziewięć z wymaganych czternastu punktów, bo tyle było zaznaczonych na schemacie dróg między startem a metą. Większość z  tych punktów  była na niczym, czyli na dowolnym odcinku ścieżki i trochę nas to irytowało. Kiedy straciliśmy już dużo czasu na przekazywaniu sobie map z rąk do rąk ruszyliśmy.
Szybko ogarnęło mnie zniechęcenie. Zasadniczo to ja działam na baterie słoneczne i nocą wyłączam się. Czasem jeszcze aktywuje mnie mapa, ale z braku takowej szłam za grupą niczym cielę majowe. Sądząc po minach współtowarzyszy, nie byłam jedyną osobą zdegustowaną po czubek kokardy.
Przy punkcie H zaskoczyło. Wreszcie dopatrzyliśmy się zależności między prawym i lewym fragmentem schematu i nietoperzami. A kiedy rozcięliśmy mapę i połączyli rozsunięte części, to już całkiem byliśmy w domu. Od razu wyszło też na jaw, że najlepiej to wrócić na początkowe punkty i zebrać te sprzężone z nimi, czyli powiązane nietoperzami. Przy okazji wreszcie dowiedzieliśmy się na czym autor mapy poumieszczał punkty, bo to wynikało dopiero z oglądu wycinków.
Oczywiście to, że rozgryźliśmy metodę, nie oznaczało jeszcze, że znajdziemy wszystkie potrzebne lampiony. Szczególnie PK 5 dał nam się we znaki - postawiony w  środku młodnika, który zaciekle bronił dostępu do swojego wnętrza. Razem  z grupą tezetów z J. W. na czele zaciekle atakowaliśmy to z jednej, to z drugiej strony, wreszcie odnieśliśmy sukces. Co prawda był on okupiony zadrapaniami, poszarpaną odzieżą i wyrwanymi kępami włosów, ale tym bardziej cenny.
W miarę zdobywania kolejnych punktów, nasz tramwaj podzielił się na dwie wyspecjalizowane ekipy - pierwsza wyszukiwała lampiony i spisywała kody, druga szła w stronę mety. Tym to sprytnym sposobem znaleźliśmy wszystkie wymagane punkty i mogliśmy spokojnie zakończyć etap.
W bazie czekał na nas jeszcze mini bno dookoła szkoły. Pomimo biegu w nazwie etap zaliczyłam bardzo powoli, bo bez czołówki trudno się biega, a tej jakoś nie pomyślałam wziąć ze sobą. Ale co tam, pośpiech to potrzebny jedynie w łapaniu pcheł, biegać można i spacerkiem.
Po zaliczeniu wszystkich przewidzianych przez organizatora atrakcji, szybko wsiedliśmy w samochód, bo czekała nas jeszcze impreza imieninowa znajomego. Co prawda kiedy dotarliśmy na miejsce solenizant był już w fazie mocno schyłkowej, ale jeszcze nas rozpoznał, a nawet udało mu się wstać żeby nas powitać. Po jednym drinku poczułam się dokładnie tak jak on i szybko ewakuowaliśmy się do domu, do łóżka. Dobrze, że zmiana czasu pozwalała pospać dłużej, bo świtkiem zerwaliśmy się żeby wrócić na Podkurek na ogłoszenie wyników. Rano odebraliśmy sms-a, że mamy drugie miejsce, więc nie mogliśmy nie odpuścić.



c. d. n. n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz