Od kilku dni szykowaliśmy szpadle i łopaty na wkopywanie słupków stałej trasy na orientację w Międzylesiu, a tu wczora z wieczora gruchnęła wieść, że nie wkopujemy, bo dostawca specjalistycznym sprzętem to zrobi. Nie znam co prawda specjalistycznych szpadli do zielonego punktu kontrolnego, ale niech mu będzie. Przynajmniej się nie trzeba męczyć.
Ciągnęło jednak wilka do lasu i postanowiliśmy zobaczyć przynajmniej miejsca gdzie staną słupki.Cały dzień coś nam przeszkadzało w wyprawie, a to zakupy, to sprzątanie, to obiad, wreszcie koło szesnastej ruszyliśmy. Zaparkowaliśmy przykładnie przy starcie i postanowiliśmy zacząć od skrzyżowania, gdzie miał stanąć PK 31. Jakież było nasze zdziwienie kiedy zobaczyliśmy słupek już wbity w ziemię i wyglądający jakby stał tam od zawsze. Rozochociło nas to i ruszyliśmy na 32. Też stał! Podobnie 33, 34, 35. Tych już szukaliśmy po ciemku, bo po tej zmianie czasu, ani się człowiek nie obejrzy, a już noc. T. wciąż mnie poganiał:
- Biegnij! Biegnij!
Że niby trenujemy bieg na orientację. Po pierwszym potknięciu się na wystającym korzeniu wcale nie miałam ochoty biec, a zamiast patrzyć w mapę, uważnie badałam grunt pod nogami. Przy PK 42 zamiast narysowanych pięciu dołów, naliczyłam co najmniej siedem (a przecież po ciemku wszystkich na pewno nie widziałam), ale i tak go znaleźliśmy. Schody zaczęły się przy czterdziestce jedynce. Ponieważ punkt był zaznaczony w pewnej odległości od jakiejkolwiek ścieżki, ustawiliśmy azymuty (każde swoje) i weszliśmy w las. Ja niby miałam doprowadzić na miejsce. Szliśmy, szliśmy, szliśmy, a raczej lepiej byłoby powiedzieć przedzieraliśmy się przez zarośla, a zaznaczonego na mapie krzyża (a przy nim słupka) ani śladu. W końcu T. przejął dowodzenie i uznawszy, że źle poprowadziłam, postanowił wycofać się na ścieżkę i zacząć od nowa. Doszliśmy mniej więcej w to samo miejsce, a punktu ani śladu.
- Może tego jeszcze nie wkopali... - zastanawialiśmy się. Dla pewności połaziliśmy jeszcze po okolicy i kiedy T. dał już sygnał do odwrotu, wlazłam przypadkiem na słupek. A przy nim, zamiast wypatrywanego przez nas krzyża, stał mały krzyżyk na leśnej mogile. Może w dzień łatwiej ten punkt namierzyć, ale nocą raczej trudna sprawa. A już przedzieranie się przez te wszystkie krzaczory z rowerem (tak, to jest też trasa rowerowa) - dla mnie rzecz niewyobrażalna. Ale w sumie jakoś szczególnie bujnej wyobraźnie nie mam.
Kolejny PK, z numerkiem 38 wydawał się prosty - drzewo na polance, kawałek od zabudowań, dokładnie na północ od rogu ogrodzenia. Poszliśmy jak po swoje, ja przeklinając pod nosem na łapiące mnie za łydki jeżyny i inne roślinności, a tu nic. Ani polanki, ani drzewa. To znaczy drzew było do wyboru, do koloru - jak to zwykle w lesie, ale tego jednego sprzężonego ze słupkiem nie było. Namierzyliśmy się drugi raz. Znowu doszliśmy w to samo miejsce i znowu bez sukcesu. Odpuściliśmy. Postanowiliśmy zacząć wracać do samochodu i po drodze zaliczyć jeszcze tylko PK 37, który miał stać na skrzyżowaniu, więc była szansa, że go znajdziemy. Faktycznie był. Z rozpędu wzięliśmy jeszcze 36 i biegusiem do autka. Resztę terenu postanowiliśmy spenetrować w bardziej sprzyjających okolicznościach świetlych.
Przy okazji tej spontanicznej imprezki wyklarował mi się stosunek do biegów na orientację. Otóż biegi - tak, orientacja - tak, ale bez mieszania ich ze sobą. A przynajmniej nie nocą i nie w lesie. W biały dzień po asfalcie, czy chodniku to jeszcze mogę biec na orientacje, ale nie nocą po lesie. Życie mi jeszcze miłe! A jak chcę faktycznie pobiegać, to mapa i szukanie lampionów nie mogą mi w tym przeszkadzać.
I niech mnie nikt nie przekonuje, że białe jest białe, a czarne jest czarne!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz