Moment po zakończeniu formalności uczestnicy zniknęli niczym kamfora, bo każdy gdzieś tam musiał dojechać. My zresztą też się sprężaliśmy, na ile kto miał siły, bo przecież czekało nas jeszcze zbieranie lampionów.
Moją trasę udało się w miarę szybko zdjąć samochodowo, niestety do lasu po lampiony T. nie dawało się wjechać:-( T. pokazał na mapie palcem pionową (niewidoczną) linię i zarządził - ja z prawej, ty z lewej (albo może i odwrotnie). Na szczęście linia nie dzieliła obszaru na pół i mój kawałek był zdecydowanie mniejszy. Mimo to, po zebraniu swojego przydziału, czułam się jakbym ten las przeorała ręcznie i jeszcze zagrabiła. Oczywiście moje marne samopoczucie wynikało raczej z chronicznego niewyspania niż pracy włożonej w zdejmowanie lekkich w końcu kartek z drzew.
Wreszcie zebraliśmy ile się udało znaleźć i można było ... nie, nie wracać:-( Mieliśmy do zrobienia jeszcze trino. Oczywiście, że nie wygłupialiśmy się z lataniem pieszo - robiliśmy krótkie wypady z samochodu, wypychając się wzajemnie - teraz ty, twoja kolej! Im bliżej końca, tym mniej myśleliśmy o szukanych obiektach, a więcej o potencjalnym obiedzie. Padło na KFC, bo człowiek musi czasem zjeść coś niezdrowego. Niestety, nie wstrzeliliśmy się w odpowiednią drogę i musieliśmy się obejść smakiem. Życie uratowały nam hot-dogi na stacji benzynowej - trochę małe, ale za to chyba bardziej niezdrowe. T. zasypiał za kierownicą tak samo jak przy powrocie z Nocnych Manewrów i w efekcie zwiedziliśmy tych stacji benzynowych całą masę, bo T. na każdej chciał sobie podrzemać. Strasznie wydłużyło to powrót do domu, ale za to wciąż jesteśmy żywi i w jednym kawałku.
A taką traskę zrobiliśmy sobie w sypialni. Punkt mylny to ten z najdłuższym sznurkiem, punkt stowarzyszony, to ten z krótszym, a właściwy jest dla utrudnienia bez kredki:-))
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz