Wy sobie nie myślcie, że jak nic nie piszę, to leżę do góry brzuchem i pachnę. Wręcz przeciwnie - biegam i maszeruję, a potem ... śmierdzę. Potem i po tem.
Biegamy sobie po naszym lesie przydomowym, a moja kondycja, która kiedyś starczała na cały dystans, teraz zdycha już w 1/3. Nie jest dobrze.
W chwilach kiedy nie biegamy, robimy trina. Tomek wyczaił, że mamy okropne zaległości, wydrukował całą stertę tras i łaskawie pozwala mi wybrać, które chcę robić danego dnia. Ale - żeby nie było - wcale nie jedno, tylko po kilka jeśli pokrywają się lub przynajmniej ich tereny leżą w odległości nie większej niż 100 kilometrów od siebie. Dzisiaj to mnie w końcu deszcz uratował, ale jak nie pada (za mocno), to nie ma zmiłuj.
Powoli zaczynam żałować, że wzięłam urlop. Trudno - za półtora tygodnia odpocznę w pracy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz