Sobota bynajmniej nie zakończyła się na trzech etapach. Po obiedzie i odpoczynku planowana była sztafeta piwna. Organizatorzy cały wieczór namawiali do udziału, ale liczba butelek piwa do wypicia niektórych odstraszała i dopiero redukcja złotego trunku spowodowała napływ uczestników. Tomek strasznie namawiał mnie do udziału w zespole z nim, ale jaki w tym sens jeśli on nie lubi piwa, a mi mieści się jedno. Przy czym to jedno wypiłam już po obiedzie. Tak więc nie uczestniczyliśmy, ale kibicowaliśmy naszym stowarzyszonym zespołom - Basi z Darkiem i Zuzi z Pawłem. Punkty kontrolne rozmieszczone były na zboczu nad ośrodkiem i powrót na metę po każdym kolejnym piwie był coraz bardziej widowiskowy. Szczególnie Jacek wsławił się swoim dupowślizgiem prosto z górki do stołu z piwem. W ogóle cud, że obyło się bez ofiar w ludziach i nawet nikt nic sobie nie uszkodził.
Etapy niedzielne zaczynały się nieopodal Adrszpachu, w terenie usianym skałami. Już w sobotę umówiliśmy się z Krysią i Stasią, że pójdziemy w tramwaju i raczej spacerowo. Dziewczyny nawet załatwiły z organizatorami oficjalne wspólne wyjście naszych dwóch zespołów, bo one nie zaliczyły dwóch sobotnich etapów i praktycznie były poza klasyfikacją. A spacerować zawsze miło w towarzystwie.
Mapa tym razem była w pełni pełna, ale za to zlustrowana, a autor złośliwie i z premedytacją zadrukował kartkę dwustronnie, żeby nie patrzeć pod światło. Zgubiliśmy się już w drodze do pierwszego PK, bo jakoś wydawało się nam, że lustro zaczyna się dopiero za nim. Na szczęście ktoś przytomnie zauważył, że strumyk płynie po złej stronie i cofnęliśmy się na właściwą ścieżkę. Punkt drugi leżał już na terenie skalistym i aż nam dech zaparło na widok okoliczności przyrody. Znalezienie największej skały nie było jakoś szczególnie trudne, ale wdrapanie się na nią wymagało już sprytu młodej kozicy. Zważywszy, że średnia wieku połączonych zespołów zbliżała się do emerytalnego, chwilę nam to zajęło. W drodze na dwójkę zniosło nas na iksa i to stowarzyszonego, jak powiedział napotkany konkurencyjny zespół. Właściwy był na sąsiedniej skałce. Przebiliśmy, choć żadnej pewności nie było, który lepszy. Do trójki doprowadziła nas Zuza, która w tym labiryncie skał miała najlepszą orientację. Czwórkę każdy pokazywał w innym kierunku, a nasze kompasy wariowały i kręciły się jak który chciał. Ja prawdę mówiąc nawet nie próbowałam się orientować gdzie jestem i dokąd należy iść, bo skupiłam się na cykaniu fotek i pozowaniu do nich. Ostatecznie różnych zawodów mam u nas pod dostatkiem, ale takich skałek ani jednej. No to wiadomo co ważniejsze.
Nasz ambitny plan zaliczenia całej trasy uległ modyfikacji z chwilą napotkania tramwaju jadącego na któryś dalszy punkt. Odpuściliśmy punkty pośrednie i podłączyliśmy nasze wagoniki. Gdzieś tam w czołówce tramwaju brylował Tomek, a my staraliśmy się nie stracić z nim kontaktu wzrokowego. Tak więc z PK 4 poszliśmy od razu na siódemkę, a po dziesiątce, czy jedenastce w ogóle resztę odpuściliśmy i ścieżką biegnącą wzdłuż asfaltu wróciliśmy na metę.
Kolejny etap także prowadził wśród skał, ale mapa była już prawie normalna, bo tylko porozciągana. To już dawało nam większe szanse. Wspinaczka, w już kolejnym etapie, trochę dała się we znaki szczególnie nam - starszym paniom (sorry koleżanki) i większość roboty, czyli podchodzenie pod sam punkt i spisywanie go wykonywali Zuza z Jackiem. Druga połowa trasy była już raczej po równym, a skały oglądaliśmy bez włażenia na nie. Ponieważ nie musieliśmy potwierdzać wszystkich punktów, a dodatkowo autor jeszcze wykreślił jeden, tak się jakoś dziwnie złożyło, że udało się nam zgromadzić wymagany komplet. Potencjalnymi stowarzyszami nie przejmowaliśmy się zbytnio, bo ostatecznie po to się je wiesza, żeby ktoś je brał. Na ostatni punkt poszli już tylko Zuza z Jackiem (bo było trochę pod górkę), a nasza damska trójka spacerowym krokiem oddaliła się w stronę mety.
Do bazy wróciliśmy dość wcześnie i do obiadu mieliśmy sporo czasu. Przysiadłam na chwilę na łóżku, a kiedy otworzyłam oczy dochodziła już 19-ta. I tak to, czystym przypadkiem, zregenerowałam się przed etapem nocnym.
c. d. n.
Ślizg po zboczu to standardowa technika zbiegu po zboczu tak stromym, że nie da się (jeśli nie jest się szalonych Czechem, bo oni wszędzie dają radę) po nim zbiegać, na trzeźwo też często tak robię podczas zawodów w skałkach. Zresztą pierwszy ślizg był po pół piwa, więc właściwie zupełnie na trzeźwo ;)
OdpowiedzUsuńJednakowoż byłeś jedynym, który zastosował tę metodę.
Usuńbo Asia nie startowała, a nikt więcej z obecnych na Orientopie nie startuje regularnie w BnO w czeskich górach :)
UsuńInni zjeżdżali ale znacząco mniej efektownie, nawet po kilku piwach;-)
OdpowiedzUsuńTŁ