Na Orientop czekałam z niecierpliwością, bo po pierwsze - dłuugi weekend, więc więcej etapów niż przeciętnie (konkretnie więcej), po drugie - baza zawodów w Czechach, więc piwo i knedliki, po trzecie - organizatorzy, których jeszcze nie widziałam w akcji (bo się nie złożyło), po czwarte i kolejne - to samo co przy innych Pucharach. Urlop przezornie wzięłam sobie przed i po imprezie.
Wyjechaliśmy w piątek rano zgarniając po drodze Tomka G. Po tych autostradach to się tak szybko jedzie, że ledwo się zdrzemnęłam, a tu już Wrocław i trzeba było wysiadać na trina. Udało nam się zaparkować w niewielkiej (orientalistycznie niewielkiej) odległości od rynku i ruszyliśmy szukać krasnoludków. Zastopowało nas już przy pierwszym. Mapa, nie dość, że pochodziła sprzed 400 lat, to jeszcze została poprzerabiana przez autorów tak, że zgłupieliśmy. Przyzwyczajeni do trin z pełną i aktualną mapą, nie zakładaliśmy, że wycinki mogą być pozamieniane miejscami, ale wszystko na to wskazywało.
Trochę zdezorientowani początkowo pomijaliśmy niepewne lokalizacje i brali te, które były na swoim miejscu. Dopiero kiedy natrafiliśmy na tablicę z mapą, na podstawie której zrobiono trino, zobaczyliśmy co "krasnoludki" tak naprawdę narozrabiały.
Teraz było już znacznie łatwiej. Jakoś zawsze wydawało mi się, że figurki krasnali są trochę większe, a one okazały się malutkie i często trudne do wypatrzenia od razu. Za to natrafiliśmy na naturalnej wielkości prosię i inny inwentarz.
Ponieważ parking z braku drobnych mieliśmy opłacony na dość krótki czas, musieliśmy podzielić osobosiły, żeby zdążyć zrobić jeszcze trino wokół rynku. Tomek został szukać krasnali, a ja z Tomkiem G. zaczęliśmy oblatywać rynek. Na rynku udało się autorowi trasy upchnąć 35 (słownie: trzydzieści pięć) punktów kontrolnych. Pełen szacun! Niby wszystko było blisko siebie, ale trochę nalataliśmy się, zwłaszcza, że trzech PK nie mogliśmy znaleźć, co zresztą nie dziwne, bo kółeczka trochę się poprzesuwały i szukaliśmy w niewłaściwych miejscach. W międzyczasie wrócił Tomek z resztą krasnali i pognaliśmy do samochodu.
Kolejne trino - w Sobótce - zaczęliśmy od zjedzenia obiadu, bo we Wrocławiu brakło nam czasu. Tuż przede mną wyżarli mi pierogi ruskie i te z kapustą też i zostały mi tylko z jagodami. Pewnie, że dobre, ale najeść się trudno.
Pierwszą połowę trina zrobiliśmy pieszo, a najwięcej radości sprawiła nam aleja sław kolarskich wyglądająca jak rząd klepsydr na cmentarzu. Do części drugiej podjechaliśmy już samochodem, a ja dobrowolnie zobowiązałam się go pilnować, żeby nikt nie ukradł, w czasie szukania kolejnych PK. Tak więc ja pilnowałam, a chłopaki latali po punkty.
PK 5 (do którego podjechaliśmy) okazał się perełką całej trasy. Prześliczny zameczek (obecnie hotel) wynagradzał nam cały trinowy wysiłek. Wleźliśmy w każdą dziurę, w którą wolno było, a Tomek G. chyba także we wszystkie pozostałe. Potem w zamkowej kawiarni wypiliśmy kawę i odjechali już prosto do bazy.
Udało nam się przecisnąć przez granicę (jakieś 2 metry szerokości w przewężeniu) i przy okazji obejrzeć miejsce startu pierwszego etapu, a po drodze także miejsce startu kolejnych. W końcu dotarliśmy do bazy i orientopową przygodę można było uznać za rozpoczętą.
c. d. n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz