Po zakwaterowaniu się, wreszcie dowiedziałam się z kim będę w zespole. Teoretycznie zapisywaliśmy się z Tomkiem razem, ale postanowiłam dać mu szansę na dobry wynik i nie plątać mu się pod nogami na trasie. Wyszło, że idę z Zuzą i Jackiem, a na doczepkę Ania w jednoosobowym i niestety tylko jednodniowym zespole. Bardzo zacna grupa!
W piątkowy wieczór jedyną atrakcją orientalistyczną miało być MiniInO, ale dopiero od godziny 22-giej. I bardzo dobrze, bo dawało nam to czas na degustację piwa. Ja w tym temacie jestem bardzo ekonomiczna - po wypiciu jednej butelki wylewa mi się już uszami i więcej nie wcisnę, a jak wypiję dostatecznie szybko, to nawet coś mi się tam w głowie zakręci. Inni, żeby osiągnąć porównywalny efekt muszą wypić kilka.
Na MiniInO, z racji braku ograniczeń osób w zespole, postanowiliśmy wybrać się całą rodziną Stowarzyszy. Na trasie knajpa-start parę osób się wykruszyło, ale i tak było nas wystarczająco dużo, żeby szybko zlokalizować punkty na mapie, a potem w terenie.
Prawdziwe zawody rozpoczęły się w sobotę rano. Start usytuowany był na samej granicy, co dodawało atrakcyjności imprezie:-)
Na początek załapaliśmy się na reaktor biologiczny oczyszczalni ścieków, jednym słowem od razu było wiadomo, że coś tu śmierdzi. Ruszyliśmy ścieżką, ale już na kolejnym wycinku mieliśmy samą rzeźbę i wcale nie było wiadomo czy mamy nią iść dalej, czy poleźć w krzaki. Wycinek zawierał trzy punkty kontrolne, z których po godzinie znaleźliśmy zero. Napotkane zespoły miały identyczną skuteczność, co utwierdziło nas w decyzji odpuszczenia sobie tego wycinka. Drugi wycinek dla odmiany zawierał tylko drożnię i wydawał się łatwy. Szybko znaleźliśmy PK N, potem kolejny PK N, a PK C za nic nie mogliśmy wyhaczyć, mimo że właziliśmy w dosłownie każdą ścieżkę odchodzącą od głównej drogi. Trzeci wycinek, do którego szliśmy na czuja, pokryty był jedynie biało-żółto-zielonymi plamami i podobno były na nich pozaznaczane karpy, ale tu już musiałam uwierzyć autorowi mapy na słowo, bo nie było ich widać na wycinku. Tyralierą rozsypaliśmy się po zboczu szukając jakiegokolwiek lampionu, żeby ewentualnie dopasować go choćby jako stowarzysza do czegokolwiek. Udało się! Uznawszy, że znaleźliśmy D, do F ruszyliśmy na azymut, z góry odpuszczając szukanie E. W F osiągnęliśmy pełen sukces, aż nie do wiary. W dwóch trzecich trasy mieliśmy już trzy PK znalezione. Praktycznie cały czas martwiliśmy się w jaki sposób dotrzemy na metę, bo do trafienia na nią nie było żadnych racjonalnych przesłanek, a wariant ewakuacyjny prowadził na ... start! Ot, takie drobne kuriozum. Punkty G, H, J leżały na zboczu góry, za którą gdzieś tam miała być upragniona meta. Znowu zastosowaliśmy metodę wypatrywania lampionów, a nie lokalizowania się na podstawie mapy, bo mapa jakoś nie przemawiała do nas. Znaleźliśmy coś H-podobnego, ale resztę wycinka z premedytacją wyparliśmy ze świadomości. Punkty I i K były już w zasięgu naszych możliwości i tym sposobem na mecie zameldowaliśmy się z sześcioma punktami z piętnastu obowiązkowych. O dziwo - na metę dotarliśmy jako pierwszy zespół, mimo że już po czasie podstawowym. Jak się potem okazało, nie wszystkim zespołom udało się w ogóle trafić na metę, bo wariantem ewakuacyjnym wrócili na start. Bardzo ciekawa była też koncepcja dodatkowego punktu podwójnego - był to dwa razy punkt o tej samej nazwie, w tym samym miejscu, tylko jeden lampion wisiał parę metrów nad drugim. Jak dla mnie to nie żaden podwójny, tylko jeden i ten sam.
Ponieważ etap pierwszy trochę nas zdegustował, z ulgą przyjęliśmy poczciwą składankę z pokrywających się częściowo wycinków w etapie kolejnym. Każdy z nas dostał gustowną książeczkę pt. "Ilustrowany słownik InO" i aż żal było ją rozrywać i ciąć, ale bardzo, bardzo chcieliśmy złożyć sobie całą mapę, żeby znowu nie błąkać się bezsensownie. Mniej więcej udało się ogarnąć całość i ruszyliśmy. Nawet szło nieźle do momentu kiedy skręciliśmy w złą ścieżkę. Jakoś teren nagle zrobił się nieprzystający do wykreowanej przez nas rzeczywistości, ale w końcu udało nam się zlokalizować. Oczywiście wszystko to wiązało się z dodatkowymi kilometrami. W zespole nastąpił podział zadań - ja i Zuza kombinowałyśmy i prowadziły, Jacek pilnował karty startowej i właził z nią w krzaki, na górki, w dołki i gdzie tam trzeba było, Ania szła na końcu cierpiąca i zdegustowana. Pod koniec trasy coś nam zaczęło iść jakby gorzej i kolejne PK musieliśmy sobie odpuszczać. Zasadniczo były do znalezienia, ale wymagało to czasu i cofnięcia się spory kawał. Nie mieliśmy ani czasu, ani chęci. Myślami byliśmy już w knajpie, którą wypatrzyliśmy sobie wcześniej na miejsce relaksu przed etapem trzecim. Na mecie tymczasem czekała niespodzianka - czasu na relaks nie ma. Trzeba było jak najszybciej zaliczyć kolejny etap, żeby zdążyć na obiad. Z tego pośpiechu w ogóle nie mogłam się skupić na mapie, która wymagała dokonania w wyobraźni przekształceń przestrzennych, a takie rzeczy są w ogóle obce mojej naturze. Reszta zespołu też nie tryskała pomysłami i entuzjazmem - Ania była wykończona i głodna, Jacek chodzi od niedawna, więc nie do końca jeszcze ogarnia, tylko Zuza miała jakieś pomysły. Ostatecznie ustaliliśmy, że idziemy na jeden, dwa, góra trzy punkty i wracamy na ten obiad. Po 45 minutach wciąż błąkaliśmy się w okolicach startu (aczkolwiek zdążyliśmy się nałazić góra-dół i dookoła), a w zasięgu naszego wzroku był tylko jeden lampion nie pasujący do niczego. Za to spotkaliśmy Krysię i Stasię, które z podobnym rezultatem błąkały się jeszcze dłużej i twierdziły, że w okolicy nic nie ma. Do zaliczenia etapu był nam potrzebny chociaż marny stowarzysz, a wcale nie mieliśmy pewności, czy ten jedyny lampion (który zresztą wpisaliśmy jako punkt podwójny) da się jakoś do czegoś podczepić. W końcu ustaliliśmy, że wrócimy na metę i po prostu spytamy autorki, czy jest w stanie na podstawie tego lampionu zaliczyć nam etap. Bo jeśli nie, to planowaliśmy wrócić i szukać dalej. Ponieważ organizatorom, nie mniej niż nam, zależało na jak najszybszym zakończeniu etapu (no bo ten obiad) jakoś tam wynaleźli punkt, do którego można nasze osiągnięcia stowarzyszyć i mogliśmy wreszcie pojechać zjeść. Jeszcze musiałam dowieźć całe towarzystwo do knajpy, bo Tomek był jeszcze w lesie i dopiero zaczynał etap (a on nie odpuszcza). Jakoś udało się i trafić i dojechać w jednym kawałku. Po obiedzie jeszcze w pobliskim sklepiku nabyliśmy odpowiednie płyny i wreszcie można było wrócić do bazy.
c. d. n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz