Najlepszy numer jednak wywinęłam na koniec. Oznaczenie parkingu na mapie potraktowałam jak ulicę i wyszło mi, że meta to będzie przy multikinie. Wpadłam do przejścia podziemnego, nawet się w nim nie pogubiłam, wypadłam z drugiej strony, a tam.... nie ma mety. Nie ma, to nie ma - może będzie pod urzędem. Z powrotem wbiegłam pod ziemie, wybiegłam przy urzędzie a tam... też nie ma mety. Normalnie się wściekłam, zazgrzytałam zębami i stwierdziłam, że olewam metę, wracam do bazy. Zawsze na mecie czekał na mnie Tomek, bo zwykle przybiegał pierwszy (bez względu czy startował po mnie, czy przede mną), a tym razem nigdzie go nie było. Ani jego, ani mety - to już było dla mnie za dużo. Normalnie zabić!!! Się albo kogoś.
Do bazy wracał też jakiś zapóźniony biegacz i w akcie desperacji spytałam, gdzie ta cholerna meta i co się okazało? Zupełnie niepotrzebnie latałam po tych przejściach podziemnych, bo meta była tuż przy PK 23. Zrobiłam z siebie koncertową idiotkę. Na szczęście nie byłam w tym osamotniona, bo w poszukiwaniu mety dołączyło do mnie jakieś dziewczę, równie zagubione jak ja.
Po tym obciachowym występie miałam ochotę od razu uciec do domu, a tymczasem musiałam zostać na podsumowaniu całego cyklu, bo łapałam się na podium. W mojej kategorii wiekowej wystarczy zaliczyć trzy etapy bez NKL-ki żeby być na pudle, więc trzecie miejsce nie jest jakimś wyczynem, ale dyplom do kolekcji fajnie mieć:-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz