Na tegorocznych Manewrach postanowiliśmy przywalić z grubej rury i iść na trasę himalajską. Ostatecznie skoro nawet ja już chodzę na pięćdziesiątki (no dobra, tylko dwie pełne przeszłam, ale zawsze), to takie 20-30 km spoko damy radę. Co prawda w miarę jak się nam dopisywała konkurencja, miny nam trochę rzedły, ale w końcu rywalizować trzeba z najlepszymi, a nie ze słabszymi od siebie. Do naszego zespołu dokooptował jeszcze Krzysztof, który pierwszy raz miał się zmanewrować, a wiadomo - pierwszy raz, nocą, w pojedynkę to trochę niefajnie.
Tym razem w przedmanewrowych konkursach nie wygraliśmy miliona map, bo jakoś nam te konkursy nie podeszły. Miejsca Manewrów też nie trafiliśmy, ale wybór Organizatorów w pełni nas satysfakcjonował, bo blisko domu i w znanym terenie:-)
Do bazy przyjechaliśmy dużo przed naszą minutą startową, bo mieliśmy kaprys być na oficjalnym rozpoczęciu, które miało mieć miejsce o szesnastej. Miało, ale się zmiało z nieznanych bliżej powodów. Gdybym wiedziała, że tak będzie, to jeszcze wygrabiłabym ogródek przed wyjazdem, a tak to bezproduktywnie siedziałam dwie godziny. No, może nie tak całkiem bezproduktywnie, bo pogaduchy ze znajomymi też mają swoją wartość.
W końcu nadeszła godzina odjazdu naszego autokaru i zaczęła się przygoda.
Plan mieliśmy taki: wyprzedzamy Przemka i Jacka (Jacek nie biega, my - tak), którzy szli bezpośrednio przed nami, potem bierzemy Marcina (pewnie umierał ze śmiechu jak o tym mówiliśmy), gdzieś tam po drodze Piotra i Tomasza, no i Leszka. W marzeniach Tomek już przymierzał nagrodę specjalną - bluzę z power stretchu, bo ostatecznie celować trzeba wysoko:-)
PK 1 tradycyjnie był łatwy i dało się dojść drogami. Już przed tym punktem zrealizowaliśmy początek planu - wyprzedziliśmy kogo mieliśmy od razu wyprzedzić i pognaliśmy na PK 2. Tu już trzeba było kawałek iść na azymut, ale wał ziemny był taki duży, że nie dałoby się go przeoczyć nawet przy szczerych chęciach.
Po dwóch lajtowych punktach nadeszła pora na dopasowanie wycinków. Tomek dopasował jeden, ja drugi, a Krzysztof przezornie wolał się trzymać z daleka od naszych przepychanek. Po co pchać palce między drzwi? :-)
PK C był w zasadzie przy drodze, a do PK D tak się z Krzysztofem rozpędziliśmy, że Tomek musiał przywołać nas do porządku. Przez to rozpędzenie nie liczyliśmy parokroków i w efekcie nie mogliśmy się wbić na punkt. W sumie, to tylko Tomek czuwał nad całością ekspedycji i myślał o wszystkim, a my tylko zrywami pomagaliśmy w osiągnięciu celu. Zresztą i tak nie da się żeby trzy osoby naraz rządziły. Tego D szukaliśmy dłuższą chwilę - najpierw grupowo, potem każdy indywidualnie, a na koniec i tak wzięliśmy stowarzysza, jak się później okazało.
Kolejne dwa punkty były za drogą. K znaleźliśmy bez problemu, za to do J poszliśmy w przeciwnym kierunku, bo Tomkowi pomylił się azymut. Nie pierwszy raz zresztą tej nocy, ale do tej pory sprawdzałam jego pomiary i korygowałam, a ten raz akurat postanowiłam zaufać. A przecież wiadomo, że do dat, terminów, rozmiarów i azymutów Tomek nie ma głowy. Tak więc do Jota poszliśmy dość krajoznawczo, ale skutecznie.
Trójka była postawiona na granicy kultur i jam ją (nie chwaląc się) znalazła, co nie zmienia postaci rzeczy, że w okolice punktu i tak musiał doprowadzić mnie Tomek, bo ja nocą to jak tabaka w rogu. Czwórki szukaliśmy tyralierą i miałam szczęście wleźć na nią, co może akurat było bardziej przypadkiem niż celowym działaniem. Do piątki poszliśmy znowu na azymut (dobry tym razem), ale ponieważ gdzieś zgubiliśmy rowek, co to na jego zakręcie miał stać punkt, więc doszliśmy do skrzyżowania i Tomek poszedł w lewo, a potem w prawo, Krzysztof dla odmiany w prawo, a potem w lewo, a ja prosto jak kompas prowadzi.
O dziwo, spotkaliśmy się na zakręcie rowu. Do szóstki musieliśmy przedrzeć się przez tory kolejowe, ale żaden pociąg nie jechał, więc nie było dreszczyku emocji. W ogóle byłam mocno zaniepokojona, że jakoś mało atrakcji, a tu już 1/3 trasy za nami i kurcze, co ja będę wnukom na starość opowiadać. Na szczęście wrażeń dostarczył nam PK 7 - stał sobie na brzegu rzeczki, ale żeby było śmieszniej - na tym drugim brzegu. Rzeczka niby duża nie była, ale przeskoczyć się nie dawało. Żeby to był jakiś punkt pod koniec trasy, to pewnie przeleźlibyśmy nogami po dnie, ale na moczenie się było jeszcze stanowczo za wcześnie. Na szczęście w pobliżu, niczym w piosence "zielony mosteczek uginał się", czyli przez rzeczkę były przerzucone dwa cienkie drzewka, po których strach było przejść. Toteż nie przeszliśmy, tylko wykonaliśmy dupośligi. O, takie jak na fotce:
Zaraz po sforsowaniu rzeczki i podbiciu punktu, który zresztą okazał się stowarzyszem:-(, musieliśmy dopasować kolejne wycinki. W ruch poszły nożyczki, bo najwygodniej wyciąć kółeczka i wkleić tam, gdzie ich miejsce, a nie kombinować co kawałek. Mieliśmy pecha, bo akurat przy tych precyzyjnych robótkach złapał nas deszcz, ale szliśmy w zaparte i nie ruszyliśmy się dopóki ostatni wycinek nie trafił na swoje miejsce. Tym sposobem pozbyłam się połowy mapy, bo tę z naklejonymi kółeczkami przejął Tomek. Nie, nie mam o to pretensji, bo ja nocą i z pełną mapą nigdzie bym nie trafiła. Noc w lesie odbiera mi wszelakie zdolności orientacyjne.
Do PK A poszłam za chłopakami, bo oni mieli mapy, a ja nie, więc czułam się zwolniona z obowiązku pilnowania trasy. Droga do H na mapie wyglądała łatwo i prosto, ale ponieważ aktualność mapy datuje się na lata 1973-1981, więc mapa sobie, teren sobie. Trochę musieliśmy pokrążyć po terenie żeby w końcu znaleźć mokradło. Bo to jest tak, że jak człowiek chce po suchym, to mokradła są wszędzie, a jak mokradło potrzebne, to nie ma. W ogóle autor mapy coś się czepił tych mokradeł, bo kolejny punkt też postawił na skraju czegoś podmokłego. Ponieważ chodziło o PK G, więc od razu można było się domyślić, że łatwo nie będzie. Punkt G chyba na każdych zawodach stawia się jakoś dziwnie, żeby było jak w życiu - wszyscy o nim mówią, a rzadko kto znajduje:-) No więc punktu szukały chyba wszystkie ekipy, które wyszły przed nami, łącznie z Leszkiem, który startował jako pierwszy. Tym sposobem mogliśmy zrealizować jedno z naszych założeń - przegonić Leszka. Ale co by nie mówić, to chyba on znalazł zerwany, zmiętoszony, leżący na ziemi lampion.
Kolejne punkty najwyraźniej nie dostarczyły mi żadnych wrażeń, bo jedyne co pamiętam, to fakt, że szłam, chwilami biegłam (w sumie to dużo biegłam), a plecy bolały mnie coraz bardziej. I kostka. I kolano. Ale zagryzałam tylko zęby i udawałam twardzielkę, żeby nie było, że poszła stara baba na najtrudniejszą trasę i nie daje rady. Dziewiątka była postawiona na poziomnicy, która pięknie wiła się wśród drzew i krzaków znacząc brązowy ślad (jak to poziomnica). Na dziesiątce udało się nam wziąć stowarzysza, a w zasadzie to winę mogę zwalić na Tomka, bo to on prowadził wesołą wycieczkę. Ale faktem jest, że drogi znowu nie zgadzały się z tymi na mapie i trochę nas to zmyliło. Przy dwunastce wymiękłam i sięgnęłam po ketonal oraz zestaw ćwiczeń na kręgosłup typu koci grzbiet. Panowie w tym czasie wleźli na górkę podbić punkt. Aż do ogniska nic ciekawego się nie działo, lecieliśmy w większości drogami, więc oczywiście było bieganie.
Tradycyjne ognisko było w tym roku ulokowane trochę bez sensu, bo zamiast gdzieś w połowie trasy, to praktycznie pod jej koniec, ale pewnie Organizatorzy koniecznie chcieli, żeby było w forcie. Postanowiliśmy nie rozsiadać się za bardzo, tylko na szybko coś chapnąć i lecieć dalej. Kiełbasy nie chciało się nam piec, więc tylko podgrzaliśmy ją trochę i zjedli z chlebem. Ale jaką pyszną kiełbasę w tym roku dali, chyba mi się będzie po nocach śniła - nie ociekała tłuszczem i chyba nawet było w niej mięso!
Od ogniska to już praktycznie było z górki - do piętnastki kawałek drogą, potem na azymut, na najwyższą górkę w okolicy (ufff), no to górkę trudno przeoczyć. Do F co chwilę zakrętasy - to w prawo, to w lewo i widzieliśmy jak jakaś ekipa bierze stowarzysza, no chyba, że byli z innej trasy. E to znowu górka - na mapie wyglądała tak niepozornie, a zasapałam się trochę. Ale w końcu parę kilometrów już miałam w nogach.
Został nam już tylko jeden punkcik do zdobycia, bo siedemnastkę Organizatorzy musieli anulować - chcieli postawić ją na terenie prywatnym i właściciel wyleciał z kosą, czy jakoś tak:-) Szesnastka niczym się specjalnie nie wyróżniała, tyle że znowu musieliśmy przejść przez tory i znowu żaden pociąg nas nie postraszył. Atrakcje zaczęły się po zejściu z szesnastki do drogi. Drogę, jak przystało na ludzi praworządnych, przeszliśmy w miejscu oznaczonym na mapie tym specjalnym znaczkiem, aczkolwiek ten kawałek drogi w niczym nie różnił się od tego kilkadziesiąt metrów w bok. Przeszliśmy mostkiem ciek wodny i usiłowaliśmy posuwać się wzdłuż niego, równolegle do drogi. Początkowo nawet nieźle nam to wychodziło, ale w miarę przybywania wody nasza czujność co do kierunku marszu znacząco osłabła. Pilnowaliśmy głównie naszych butów, bo podłoże było mocno wciągające. Ja przy okazji robiłam spostrzeżenia do jakiej temperatury jestem w stanie bezkarnie brodzić po wodzie, a przy jakiej odpadną mi nogi. Noc akurat trafiła się ciepła i praktycznie większego dyskomfortu nie czułam. Ponieważ zniosło nas z planowanej marszruty w pewnym momencie okazało się, że żadne z nas nie wiem gdzie jesteśmy. W związku z tym zatoczyliśmy niezłe kółeczko, oczywiście po wodzie, zanim trafiliśmy na właściwy asfalt, a kiedy upewniliśmy się, że jesteśmy tam, gdzie myślimy, że jesteśmy, odpaliliśmy motorki i pognali w kierunku bazy wyprzedzając po drodze kilka zespołów.
Zrobiliśmy około 34 kilometry i byłam w znacząco lepszej formie niż po moich pierwszych Manewrach, kiedy to po trasie tatrzańskiej nie byłam w stanie ani stać, ani siedzieć, ani leżeć, bo skurcze łapały mnie w każdej pozycji. Się człowiek wyrabia, nie?
Rano Tomek obudził mnie informacją, że łapiemy się na podium - zajęliśmy trzecie miejsce! O jeden, jedyny punkcik przegraliśmy z Leszkiem - my byliśmy szybsi, on był bardziej precyzyjny. Nie mogłam uwierzyć i aż poleciałam sprawdzić naocznie. Bo ja to myślałam, że będziemy gdzieś tak w drugiej połowie stawki, a tu taka niespodzianka. Tomek pewnie trochę żałował tej bluzy dla zwycięzcy, ale za to mamy motywację na przyszły rok.
A tak wygląda nasz ślad gps:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz