czwartek, 16 listopada 2017

Z mapą na spacer ... pod Gdańsk???

To nie był dobry dzień. Zaczęło się od tego, że o szóstej zadzwonił budzik. Pięć razy w tygodniu mi to robi i to nigdy nie jest dobry znak. W pracy musiałam bliżej zapoznać się z nielubianym (z wzajemnością) excelem i bynajmniej nie odniosłam sukcesu. Kiedy wróciłam do domu okazało się, że nie ma obiadu, ani nawet żadnych półproduktów, więc na szybko zrobiłam zupę na winie, czyli wrzuciłam do gara (rozsypując po drodze cukier) co się nawinęło w lodówce, zamrażarce i szafce, ale egzotycznej zupy ze szpinaku, przecieru pomidorowego, mieszanki meksykańskiej, ziemniaków i makaronu już nie zdążyłam zjeść, bo musiałam zawieźć córkę na autobus. Kiedy wróciłam jedną ręką włączyłam pralkę (rozsypując proszek do prania), drugą ubrałam się i już musiałam wyjść, żeby jakoś dojechać do Warszawy. Dopóki Tomek pracował w domu, to wracając miałam obiad na stole, a samochód czekał pod progiem i nic mnie nie obchodziło, a teraz jak chcę na zawody, to muszę sama pokonać masę przeciwności:-(
Na Żoliborz udało mi się dojechać wyjątkowo bez przeszkód, czyli nie pomyliłam środków transportu, kierunków, w których należy jechać i nawet bilety na wszystko miałam. Wystarczyło jeszcze tylko podejść z Placu Wilsona na Spójnię. I tu już dostałam pierwsze orientalistyczne ostrzeżenie. Włączyłam nawigację i poszłam zgodnie ze wskazówkami. Na środku ulicy, ni w pięć, ni w dziewięć dowiedziałam się, że jestem u celu. Noż, Kulson! Owszem, za płotem to może i gdzieś tam był mój cel, ale płot ciągnął się w obie strony i żadnego wejścia nie było widać. Poszłam więc najpierw w jedną stronę, potem - nie widząc perspektyw - w drugą i po chwili znalazłam się na tyłach obiektu, tuż nad Wisłą. Ciemno, dookoła krzaki, strach iść. Ale co było zrobić? Tomek telefonicznie raportował, że stoi w korku, więc sterczeć na ulicy w oczekiwaniu też mi się nie chciało. W efekcie obleciałam cały zagrodzony teren od strony Wisły, żeby dojść do parkingu przy głównej ulicy, do którego za pierwszym podejściem  brakowało mi tylko kilkudziesięciu metrów. W tym momencie miałam już dość całej imprezy i najchętniej wróciłabym do domu. Tymczasem Tomek wjechał innym wjazdem i czekał na mnie w biurze zawodów. Ja na niego na parkingu. Gdyby nie Paprochy to pewnie do teraz czekalibyśmy tak na siebie, ale podpowiedziały Tomkowi gdzie stoję.
Listy startowe mówiły, że mam minutę zerową. Od razu mnie to przeraziło, bo gdybym miała dalszą, to przynajmniej wiedziałabym, w którą stronę ruszyć, a tak to byłam zdana tylko na siebie. Ostatecznie wystartowałam w pierwszej minucie, co nie zmienia faktu, że i tak jako pierwsza, bo w zerowej nikogo nie było. Na szczęście zdążyłam dopytać się którędy najlepiej wydostać się nad Wisłę, gdzie miały rozegrać się dalsze akty dramatu.

Tomek robi mi wyjściową fryzurę, żebym dobrze wyglądała na trasie.

Do punktu pierwszego pobiegłam za Michałem. Co prawda był na innej trasie, ale założyłam, że też musi jakoś wydostać się za ogrodzenie. Kiedy Michał zniknął mi z oczu, podążałam za Przemkiem. Biegłam sobie powolutku, a wręcz uprawiałam slow jogging, bo po Hale pioruńsko bolą mnie kolana. No i zepsuta kostka.Ostatecznie nie miałam się kiedy zregenerować, bo Hała była w niedzielę, a już we wtorek poszłam na gimnastykę i znowu za dużo namachałam się nogami. Ten cały sport mnie kiedyś wykończy!

Tuż przed startem.

Punkt pierwszy i drugi znalazłam bezproblemowo, bo świeciły odblaskami z daleka, a przy triadzie 3, 4, 5 aż roiło się od światełek czołówek (kto chciał, to mnie wyprzedził w międzyczasie). Kiedy zobaczyłam gdzie jest PK 6, to aż jęknęłam z przerażenia - taki kawał drogi! Trzeba zupełnie nie mieć sumienia żeby tak skonstruować mapę! Ale co było robić, pobiegłam. Trochę miałam cykora, bo skończył się teren cywilizowany, a zaczęły nadwiślańskie zarośla, ale widziałam jakieś światełka przed sobą, to było mi trochę raźniej. Szóstkę zgarnęłam. Do siódemki nie chciało mi się lecieć naokoło, ustawiłam więc azymut w kompasie i bohatersko weszłam w krzaki. Od razu natknęłam się na leżące drzewo - jakoś przelazłam. Przez następne i kolejne też udało się przedrzeć. Trochę zaniepokoiło mnie, że tych leżących drzew jest coś dużo, ale azymut to azymut i nie ma zmiłuj. Za którymś nastym drzewem i kolejnej plantacji dorodnych (acz ciut uschniętych) pokrzyw drogę zastąpiła mi ściana roślinności, której już bez maczety nie udało się sforsować.
- Piiii, piiii, piiii - wymamrotałam pod nosem.
W tym momencie przypomniało mi się, że kilka osób radziło poruszać się tylko po ścieżkach, bo poza nimi teren jest trudny. Chyba mieli rację. Wróciłam więc na ścieżkę i pobiegłam dalej. Usiłowałam znaleźć skalę mapy, ale poszukiwania zostały uwieńczone sukcesem dopiero po powrocie do domu. Skala była wydrukowana jasnoszarym kolorem na białym tle. Idealnie na nocne zawody. Gratulacje dla pomysłodawcy. Ponieważ nie wiedziałam ile mam przebiec do skrzyżowania ścieżek, więc rozglądałam się truchtając z wolna. Nagle po prawej stronie coś zaszeleściło, zaszurało i z nadrzecznej ciemności wyłoniło się stado dzików, nosorożców, lwów, a za nimi czterdziestu rozbójników! To już było ponad możliwości moich napiętych jak postronki nerwów. Odezwał się we mnie atawistyczny odruch, zerwałam się i pognałam przed siebie na oślep. Gdzieś pod Bydgoszczą zwolniłam i skonstatowałam, że wciąż żyję i nikt mnie nie goni. Uffff. Za to nie wiedziałam gdzie jestem i ile przebiegłam. Tak z rozpędu pobiegłam jeszcze pod Gdańsk, ale słysząc szum morza stwierdziłam, że ciut się chyba zapędziłam. Jak nic, trzeba było zacząć naginać na zachód. Łatwo powiedzieć, jak na zachód prowadziły ledwo widoczne ścieżynki, co to nie wiadomo czy się nie kończą w ciemnym lesie. Ponieważ jednak nie planowałam wycieczki do Szwecji, w końcu wlazłam w jedną ze ścieżek i po tysiącu zakrętów wyszłam w okolice, skąd było widać jakąś cywilizację w postaci estakady przechodzącej w drogę. Postanowiłam pójść równolegle do tej cywilizacji, w kierunku południowym (bo na północy Polska zaczęła mi się kończyć). Po trzech dniach marszu przeplatanego biegiem (dla rozgrzewki, bo przecież ubrałam się na lekko) i urozmaicanego przypominaniem sobie treści "Słownika polskich przekleństw i wulgaryzmów" Grochowskiego, zobaczyłam jakiś znajomy budynek - Centrum Olimpijskie. Byłam uratowana. Nawet zlokalizowałam się na mapie i teoretycznie mogłabym namierzyć się na resztę punktów, ale rozrywka w ogóle nie była mi w głowie. Chciałam jedynie wrócić do domu. Już blisko mety minęła mnie Barbara, która biegła na najdłuższej trasie i startowała ostatnia. Dopingowała mnie do biegu, ale ja w ramach kontestacji szłam najwolniej jak potrafię, mając w du...żym poważaniu całą tę biegacką nocną imprezę. Z tego stresu, nerwów i wściekłości zgubiłam się jeszcze na ostatnich metrach i do bazy zawodów doszłam mocno naokoło. Tomek już niemal organizował wyprawę ratunkową. Kontynuując protest, w ogóle nie odbiłam się na mecie, tylko od razu oddałam czipa. Na usta nieustannie cisnęły mi się wyłącznie słowa typu: piiii, piiii, piiii, wolałam więc nie odzywać się w ogóle do nikogo, bo jeszcze oberwałoby się niewinnym ludziom.
Szczerze i z całego serca nienawidzę sama latać w nocy po lesie. Po mieście daję radę, ale las doprowadza mnie do stanu paniki, a w panice zupełnie zapominam o myśleniu, tracę orientację, poczucie czasu i przestrzeni. Nie mam pojęcia skąd mi się to wzięło, bo trzydzieści lat temu sama łaziłam nocą po górach i takich schiz nie miałam. Ale jak człowiek młody, to głupi i wydaje mu się, że jest nieśmiertelny, a jak do tej śmiertelności coraz bliżej, to się i ostrożniejszym staje.


A tak wygląda moja wyprawa nad morze:-) Dobre, nie?

7 komentarzy:

  1. Renato, koniec żartów, trasy na ZMNS naprawdę dzielą się na normalnie i nienormalne!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powinienem dodać, że Agnieszka miała słuszne przeczucie, aby po GEZnO się regenerować w domu przed kominkiem.

      Usuń
  2. Coś mi się poptaszkowało - zapisałam się na normalną, a pobiegłam nienormalnie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zawsze masz wymówkę, że chciałaś godnie uczcić Rok Wisły ;)

    OdpowiedzUsuń