Jakoś ponad miesiąc temu Tomek sam z siebie zaproponował mi wspólne pójście na Azymut Orient. Zaledwie po mojej pierwszej (i jedynej jak na razie) pięćdziesiątce! Oczywiście zgodziłam się ochoczo, no bo jeszcze tego razem nie przerabialiśmy. Tymczasem najwyraźniej okazało się, że iść z własną żoną to obciach, bo tłumaczył się potem niektórym osobom, że „musi” iść ze mną. Byłam gotowa zrezygnować z wyjazdu, bo jakie musi? Nic nie musi. Uniósł się jednak honorem i twardo podtrzymał propozycję. Ja na szczęście honorem się po raz drugi już nie unosiłam i dobrze, bo straciłabym fajną imprezę. Żeby jednak nie zrobić mu totalnej wiochy (skoro już tak się poświęcił), wzięłam się ostro za treningi – biegaliśmy razem po osiedlu, a na stowarzyszonych treningach usiłowałam (z takim sobie skutkiem) biec w jego tempie. Nie powiem, trochę się podciągnęłam i dwa dni przed zawodami przetruchtałam jednym cięgiem 8 kilometrów. Skutek był taki, że w dniu wyjazdu nogi nieźle mnie napierniczały, a po udach chodziły mi stada mrówek przy każdym ruchu. Do Kruszwicy planowaliśmy wyjechać w piątek po południu i moim pierwszym zadaniem orientacyjnym było dotarcie pod nową pracę Tomka, skąd mieliśmy ruszyć dalej. Z Zielonki bez samochodu to najlepiej wydostać się pieszo i tak też zrobiłam. Do najbliższego przystanku na Pastuszków mamy raptem kilometr, ale że tuż przed moim dojściem na przystanek odjechał autobus, to postanowiłam pójść na pętlę na Mokrym Ługu. Tak jakoś wyszło, że i tam obejrzałam tylną tablicę rejestracyjną autobusu. Nie pozostało mi nic innego, jak iść do centrum Rembertowa, skąd już pod stację PKP można dojechać niemal wszystkim. Tym sposobem zanim wsiadłam do SKM-ki miałam w obolałych nogach już 3,5 km. W Warszawie miałam jeszcze spory zapas czasu, więc nie pitoliłam się tramwajami, czy autobusami tylko z buta pociągnęłam prawie 2 km. Jednym słowem - odbyłam nieplanowany i przymusowy trening.
Na miejsce dotarliśmy o tak wczesnej porze, że organizatorzy nie byli jeszcze zorganizowani i nieśmiało zasugerowali nam, żebyśmy sobie najlepiej gdzieś poszli lub przynajmniej zajęli się sami sobą. Akurat nam to pasowało, bo planowaliśmy znaleźć jakąś pizzernię, no i koniecznie zobaczyć słynną Mysią Wieżę.
Noc okazała się dla mnie ciężka. Co prawda w śpiworze zagrzebałam się dość wcześnie, ale za nic nie mogłam zasnąć bo głośno i jasno. Potem było co prawda ciemno, ale hałasy zmieniły tylko swoje brzmienie z imprezowego harmidru na cichsze i głośniejsze pochrapywania, z których jedno dochodziło z lewej, drugie z prawej. Do chrapiącego Michała aż wstałam z myślą o zabiciu go, ale chyba coś przeczuł, bo kiedy tylko stanęłam nad nim, od razu przestał. W środku nocy odbyłam jeszcze w toalecie drobną scysję z jakimś uczestnikiem imprezy siedzącym z muszlą klozetową w objęciach i nie dającym się przekonać do zmiany miejscówki. Bardzo jestem ciekawa jak udało mu się rano wyruszyć na trasę.
Ponieważ na imprezę zapisała się też Barbara, a z zasady nie chodzi sama, więc miała dylemat - iść z nami dostosowując się do mojego tempa, czy polecieć solo i walczyć o dobry wynik. Stanęło na tym, że zacznie z nami, a potem zobaczy.
Start pięćdziesiątki przewidziany był na szóstą rano, co zresztą było bardzo logiczne, bo dawało wszystkim równe szanse pod względem chodzenia po ciemku, ale dla mojego organizmu była to zbrodnia, bo o tak nieludzkiej porze byłam całkiem nieprzytomna.
Na odprawie jeszcze dosypiałam...
... dopiero widok mapy z lekka mnie ożywił.
Na początek stanęliśmy przed dylematem co zrobić z PK 25 - brać na początku, czy na końcu? To znaczy - po słowach organizatora, że punkt jest na szczycie Mysiej Wieży, byłam pewna, że wcale, ale to wcale nie chcę go teraz zaliczać, bo umrzeć na pierwszym punkcie było by bardzo, bardzo głupio. Zresztą po piątkowej wycieczce na Mysią Wieżę umieliśmy już trafić z zamkniętymi oczami, więc zostawienie jej sobie na koniec, kiedy może nas złapać zmrok, było całkiem sensowne.
Tak więc postanowiliśmy zacząć od PK 3. Od razu ruszyliśmy truchtem, a ja nawet nie zająknęłam się, że nogi bolą mnie już od samego stania. Przed wyjściem co prawda natarłam je voltarenem, ale nie poczułam specjalnej ulgi. Ze stresu i nagłego wyrzutu adrenaliny ruszyłam takim szybkim truchtem, ale Tomek od razu przywołał mnie do porządku. Udało mi się przelecieć jakieś 2,5 km i nie umrzeć, a potem (na szczęście) ścieżka nad kanałem wymusiła ostrożny chód (ciemno i nierówno) i miałam okazję odpocząć.
I jak tu się dobrać do lampionu?
"Drzewny mostek" okazał się po prostu zwalonym drzewem, na które trzeba było wejść żeby podbić kartę. W pierwszym odruchu zaoferowałam się, że wejdę, ale widok wody o nieznanej głębokości pod "mostkiem" trochę mnie przystopował. No bo jeśli skąpię się po uszy już na pierwszym punkcie, to praktycznie po zawodach. Drugi z propozycją podbicia wystąpił Tomek, ale zaraz przypomniał sobie, że ma lęk wysokości i Barbarze nie pozostało nic innego jak wdrapać się na drzewo i obsłużyć swój niewydarzony zespół:-)
Jedna odważna
Do PK 20 musieliśmy wrócić wzdłuż kanału do asfaltu i asfaltem prawie kilometr. Asfalty były dla mnie kluczowe, bo wtedy truchtaliśmy:-) Dałam radę, chociaż byłam tak mokra od potu, jakbym rzeczywiście wpadła do kanału. Już z daleka widzieliśmy gdzie lampionu szukają inni zawodnicy i trochę mieliśmy ułatwione zadanie. Lampion znowu wisiał na drzewie nad wodą, ale tym razem zdobyłam się na odwagę i wlazłam na nie. No bo skoro i tak już byłam mokra...
Czasem trzeba się wykazać
Z dwudziestki na dwójkę zapowiadało się, że nawet jak zejdziemy z asfaltu, to i tak będziemy poruszać się dobrą, nadającą się do biegu drogą, na szczęście zanim odpadły mi nogi, droga rozmyła się gdzieś wśród pól i musieliśmy przejść miedzą. "Krzaki przy drodze" zobaczyliśmy już z daleka i faktycznie był w nich skitrany lampion. Nawigacyjnie jak na razie było prosto, łatwo i przyjemnie, zresztą dla nas - zaprawionych w MnO - takie mapy nie stanowią problemu, o ile punkty są dobrze postawione.
PK 26 miał tajemniczy opis - "labirynt". Ciekawość tego labiryntu zachęcała mnie do biegu, a droga dobrze się do tego nadawała. Labirynt, zgodnie ze snutymi po drodze przypuszczeniami, był formacją roślinną i znajdował się w ośrodku rozrywki i edukacji "Prasłowiański Gaj".
Do piątki znowu wiodła piękna i równa droga, ale że leciutko się wznosiła, nawet nie próbowałam biec. Za nic w świecie nie dam rady biec pod górę, nawet jeśli nachylenie jest rzędu 1-2 stopnie. Mój organizm od razu ogłasza strajk i już. Zastanawiałam się kiedy Barbara nie wytrzyma mojego tempa (bo Tomek po prostu musiał) i powie, że pitoli takie zawody, ale że na trasę wyszła z nadwyrężoną kostką, najwyraźniej moje rachityczne truchtanie i szybki marsz (to akurat mi wychodzi) w pełni ją satysfakcjonowały.
Po piątce poszliśmy na wyczekiwany przeze mnie punkt żywieniowy, czyli PK 12. Łudziłam się, że siądziemy na chwilę, zjemy, wypijemy, odpoczniemy i dopiero wtedy ruszymy dalej. No to się z lekka zdziwiłam. Pozwolili mi trzy razy ugryźć kanapkę, zapić kilkoma łykami soku, złapać jedno ciastko od organizatora i już poganiali żeby zbierać się do dalszej drogi. Tak się zastanawiam, czy oni na pewno nie planowali się mnie pozbyć poprzez zabieganie na śmierć? Co prawda, jako najsłabsze ogniwo zespołu, to ja miałam nadawać tempo, ale weź tu zwolnij jak widać, że Tomek i Barbara mentalnie są już ze trzy punkty dalej.
Na czternastkę większą część trasy udało się pokonać drogami i jeszcze próbowałam coś tam podbiegać, chociaż chwilami miałam ochotę położyć się i umrzeć. Ale nie ma opcji żebym się tak łatwo poddała, w końcu przyjechałam pokazać Tomkowi, że taka pięćdziesiątka to dla mnie bułka z masłem. Żeby nie lecieć naokoło postanowiliśmy trochę ściąć na przełaj, zwłaszcza, że lasek z upragnionym punktem było już widać z daleka. Gdybym wiedziała jak ciężko chodzi się po polu ściętej kukurydzy, to nie wiem, czy nie wolałabym naokoło.
W tle lasek z PK 14
Z czternastki na czwórkę już nie było żadnych dróg, najwyżej poprzeczne i to zwalniało mnie z obowiązku zwiększania tempa. Co za ulga! Niestety, tylko psychiczna, jak się okazało w praniu... Kapusta pastewna po kukurydzy wydawała się miłą odmianą, ale niestety bardzo mokrą i niewiele łatwiejszą do pokonania, zwłaszcza, że przynajmniej początkowo starałam się stąpać (co oczywiście nierealne) między roślinkami, żeby ich nie niszczyć. W ogóle chodzenie po uprawach wywołuje we mnie sprzeciw i czułam się bardzo niekomfortowo, ale jak obejść pole, które ciągnie się po horyzont, a kto wie czy i nie dalej?
Bezkresne pole kapusty
Lampion anonsowany jako "narożnik lasu" wisiał po drugiej stronie kanałku i co z tego, że był w zasięgu naszego wzroku, skoro nie ręki? Na szczęście udało się wyszukać jakieś trochę węższe miejsce i przeskoczyć nie mocząc się.
Po czwórce znowu pojawiły się drogi, poczułam się więc w obowiązku spiąć pośladki i podbiec chociaż trochę. Cały czas powtarzałam sobie w głowie słowa Krzysztofa Ł., który na wspólnej 25-tce uświadamiał mi, że najważniejsze jest nastawienie psychiczne, czy jakoś w ten deseń. No więc nastawiałam się psychicznie, że dam radę, że dobiegnę, a od siebie dodałam: ja im jeszcze pokażę! Im, czyli całej reszcie świata, zwłaszcza tej, która nie wierzy w moje możliwości. Padnę, ale pokażę!
Po dziesiątce zaczynał się wycinek mapy z BnO - dziewięć punktów, w ludzkiej skali 1:10000, czyli to, do czego jestem przyzwyczajona. Do tego okazało się, że autorem mapy jest "ojciec dyrektor", czyli kolega przewodniczący komisji InO ZG PTTK. Fajnie tak w krótkim czasie nazbierać dużo punktów, a nie jak dotychczas, jeden punkt na pół godziny albo i to nie.
W nogach mieliśmy już ze 30 kilometrów i czułam się porządnie zmęczona. Przerażała mnie myśl, że to dopiero połowa i zastanawiałam się co zrobią Tomek z Barbarą jeśli położę się na ziemi i powiem: chrzanię to, dalej nie idę. Chyba było już widać to moje zmęczenie, bo Tomek proponował mi żebym dała mu kartę i nie szła na niektóre punkty, na przykład na PK 17, stojący na górce. No chyba go pogięło! Toż po to przyjechałam żeby osobiście, na własnych odnóżach pokonać całą trasę w dowolnym czasie, nawet i poza limitem, a nie żeby czekać pod krzaczkiem aż on mi w zębach przyniesie podbite punkty. Dla niego najważniejsze żeby szybciej, żeby kogoś wyprzedzić, żeby mieć dobry wynik, a gdzie sama przyjemność z bycia na trasie? Przecież im dłużej się idzie, tym dłużej trwa zabawa, no i tym lepszy przelicznik wpisowego/kilometr :-)
Na PK 7 ledwo wlazłam, bo moje plecy zaczęły odmawiać współpracy. Nie pomogło nawet słynne przyciąganie pępka do kręgosłupa. Po podbiciu karty zażyłam tabletkę przeciwbólową, padłam na kolana, przygięłam się do ziemi i ... zobaczyłam pytające spojrzenie Barbary.
- Przeszłaś na islam? - wyraźnie pytała wzrokiem.
Kilka ćwiczeń, parę łyków isostaru z magnezem jakoś postawiło mnie z powrotem na nogi i mogliśmy ruszyć dalej. Do 23 niby na mapie była zaznaczona jakaś droga, ale w terenie tak jakby skończyła się w pewnym momencie. Szliśmy więc przez krzaki mniej więcej we właściwym kierunku szukając ciągu dalszego drogi, aż natknęliśmy się na pracowników szkółki leśnej.
- Na 23 to nie lepiej drogą? - zapytali widząc nas przemykających między drzewami. Tym sposobem dowiedzieliśmy się którędy iść i dodatkowo mieliśmy pewność, że "nasi tu byli".
Do dziewiątki nie było żadnych atrakcji - drogami, jak po sznurku, przy czym starałam się przynajmniej iść szybkim marszem, żeby moi współtowarzysze nie zabili mnie wzrokiem. Zaczynałam się już cieszyć, że coraz bardziej zbliżamy się do mety i w sumie to mamy bliżej niż dalej i nieśmiało dopuszczałam do siebie myśl, że może jakoś się doczołgam do bazy. Niestety, ogląd mapy coś mi mówił, że atrakcje to dopiero się zaczną. Od PK 13 aż do bazy cała mapa była niebieska - jednym słowem: mokro. Jeszcze do trzynastki udało się nam przejść prawie suchą nogą, a napotkani rowerzyści podpowiedzieli, po której stronie kanału wisi lampion.
Od trzynastki postanowiliśmy iść do torów kolejowych. Łatwo powiedzieć iść, kiedy tymczasem droga zaczęła zmieniać się w błotko, bagienko, w końcu stawik. Postanowiliśmy obejść jakimś polem uprawnym, co to uprawa i tak wyglądała na dawno zapomnianą przez właścicieli. I tu spotkała nas niespodzianka, bo pod liśćmi roślin natknęliśmy się na duże bulwy buraków cukrowych (?).
Cud, że nóg na tym nie połamaliśmy, a już Barbara ze swoją bolącą kostką niewątpliwie dostała porcję mocnych wrażeń. A skończyło się tym, że i tak szliśmy w błocie po kostki i chyba przyjemniej by było przejść zalaną drogą.
Przy torach zastał na czterdziesty czwarty kilometr. Ponieważ nasz Klub InO Stowarzysze to koło nr 44, więc każde 44 musimy w jakiś sposób uczcić. Z braku lampionu o tym numerze, uczciliśmy wspólnym selfikiem czterdziesty czwarty kilometr trasy.
A potem zaczęły się schody... To znaczy przeciwko schodom to nawet ja z obolałymi nogami chyba bym nie protestowała, bo to co zobaczyliśmy na naszej planowanej marszrucie wyglądało jeszcze gorzej niż najwyższe nawet schody. Woda, wszędzie woda i żadnej możliwości obejścia jej. Chwilę postaliśmy bezradnie w końcu padło nieśmiałe hasło - idziemy! Idziemy, idziemy - tylko jak? Tomek postanowił zaprezentować najlepsze cechy męskie i bohatersko wszedł w wodę. Jeden krok, drugi, trzeci... A woda coraz wyżej. Wyszedł. Spróbował w innym miejscu, a tam już było płyciutko - raptem po kolana. Nie powiem, lubię takie przygody i przeprawianie się przez mokradła, ale na litość - nie w listopadzie! Mając alternatywę zostania tam na zawsze, odpuszczenia punktu, obejścia go kilkunastoma kilometrami, bohatersko weszłam i ja w wodę, a za mną Barbara. Wcale nie było tak źle. Lodowata woda znieczuliła mi nogi, ból odszedł jak ręką odjął, poczułam się rześka i pełna nowej energii.
- Fotkę! Zróbcie mi fotkę! - zawołałam.
Barbara popatrzyła na mnie jak na niespełna rozumu, co to wlazła w lodowate bajoro i cieszy jak głupi do sera, ale wyjęła aparat i fotkę cyknęła.
Prawdopodobnie szliśmy po zalanej drodze, bo i po prawej i po lewej było znacząco głębiej. Po jakimś czasie ujrzeliśmy suchy ląd, a w oddali las, na którego skraju miała być jedenastka. Z jedenastki postanowiliśmy przebić się na południe do drogi, która przynajmniej na mapie wyglądała na suchą, bo nie było wokół niej żadnych niebieskich znaczków. To, że po drodze musieliśmy sforsować dwa kanałki nie robiło nam już żadnej różnicy. Bardziej mokrzy i tak już nie mogliśmy być. A przynajmniej mieliśmy taką nadzieję. Do samej szóstki doszliśmy luksusowo drogami. Nawet chwilami usiłowałam coś podbiegać, ale to bardziej dla rozgrzania się niż dla zwiększenia tempa. Za szóstką podjęliśmy złą decyzję. Zamiast iść drogą po północnej stronie kanału, postanowiliśmy przebijać się bardziej na południe, ale o istnieniu tej wygodnej drogi nie mieliśmy wtedy zielonego pojęcia. Spotkaliśmy dwie dziewczyny z psami (też uczestniczki rajdu), które odradzały nam wybraną trasę, ale uznaliśmy, że skoro przedarliśmy się przez jedno rozlewisko, to już żadne inne nie jest nam straszne. I faktycznie, wcale nie było tak źle jak się zapowiadało. Dopiero przy samym Jeziorze Tryszczyńskim musieliśmy przeprawić się przez rów. Tomkowi woda sięgała do uda, więc my - niższe od niego - trochę obawiałyśmy się zmoczenia tyłków, ale udało się przejść z suchymi:-)
Jak już pokonaliśmy rów, to reszta była formalnością. Od jedynki praktycznie czekał nas już tylko asfalt. Myślałam, że może trochę podbiegniemy, ale jakoś wciąż było pod górkę, więc przynajmniej starałam się iść jak najszybciej mogę. Został nam tylko jeden jedyny punkt, a jeszcze nie było ciemno i czas mieliśmy znacząco lepszy niż się spodziewałam w najśmielszych marzeniach. Prawdę mówiąc moje marzenia były całkiem małe - zebrać wszystkie punkty, bez względu na czas i spędzić fajnie czas z Tomkiem.
Ostatni odcinek do Mysiej Wieży jakoś spięłam się w sobie i pokonałam go biegiem. Marny, bo marny był pewnie ten bieg, ale jak ja sobie wtedy zaimponowałam! I jeszcze w drodze do bazy zdobyłam się na "szybki" finisz. Co prawda Tomek musiał mnie ostro dopingować, ale dobiegłam. Już na podwórku szkolnym, na widok ostatecznej mety wytworzyły mi się miliony endorfin - tyle szczęścia na samą myśl, że za chwilę nie trzeba będzie ani biec, ani iść - nic nie trzeba będzie. A jak zechcę, to się nawet położyć będę mogła. Oczywiście nie położyłam się, bo w pierwszej kolejności dopadłam jedzenia. Na trasie jakoś nie bardzo był na to czas, a poza tym mój organizm w pewnym momencie rozpoznawszy zagrożenie życia spowodowane nadmiernym wysiłkiem, postanowił ograniczyć wszystkie funkcje, w tym trawienne, aby móc skupić się tylko na przetrwaniu. Zostałam kilkakrotnie przegoniona po krzakach w celu opróżnienia wnętrzności, w związku z czym nawet szkoda było wrzucać kolejne porcje.
Jaka ja teraz jestem z siebie dumna! W rewelacyjnym (jak na mnie) czasie pokonałam - uwaga: ponad pięćdziesiąt sześć kilometrów, o własnych siłach dotarłam na metę i wciąż żyję!
Jestem tak dumna, że w zasadzie nikt inny już nie potrzebuje być, więc zwalniam Was z tego obowiązku :-) Mam nadzieję, że kolejne starty będą coraz lepsze i coraz mniej będę opóźniać moją ekipę. I tego się trzymam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz