środa, 6 grudnia 2017

Wilga Orient po raz pierwszy

Na Wilgę Orient byliśmy zapisani już od dawna. Co prawda Tomek nie chciał tym razem iść ze mną i wymienił mnie na nowszy model, ale znalazłam sobie partnera, więc tak całkiem porzucona na pastwę losu nie byłam. Mimo to byłam totalnie przerażona, bo do zebrania były aż 42 punkty, limit czasu 12 godzin, więc długo na trasie i bardzo treściwie. A do tego zimno, bo grudzień i wizja moczenia nóg (a to jakoś zawsze jest na pięćdziesiątkach) mało przemawiała do mnie. Jednym słowem - rozpacz w kratkę.
Impreza dodatkowo niespodziewanie przesunęła się z soboty na niedzielę, co było fajne o tyle, że w sobotę mieliśmy dużo czasu na dojechanie, a beznadziejne, bo wracać musieliśmy w nocy, a poniedziałek to zwykły dzień roboczy. Zapobiegawczo wzięłam więc urlop na poniedziałek.
Wyruszyliśmy koło dziesiątej rano, żeby po drodze przetestować nowe trina w Środzie Wielkopolskiej. Jechaliśmy na dwa samochody - z nami zabrała się Barbara i Krzysztof, osobno jechała Chrumkająca Ciemność. Gdybyśmy się umawiali na spotkanie, to pewnie zaraz pojawiłyby się jakieś obiektywne trudności, a bez umawiania, spotkaliśmy się na stacji benzynowej zupełnym przypadkiem. Dalej pojechaliśmy już razem.
Trina zrobiliśmy częściowo samochodowo, ale w większej części pieszo. Całkiem sympatyczne miasto i jak tylko trina pojawią się na stronie to zachęcam do odwiedzenia.



W Szamotułach, zgodnie z tradycją, zjedliśmy pizzę, a że była bardzo smaczna, a my głodni, to nikt nie zdążył cyknąć fotki zanim pizza zniknęła ze stołu.
Kiedy dotarliśmy do bazy, tłumu nie było, mogliśmy więc zająć dobrą miejscówkę, a ponieważ i pora była dość wczesna, mieliśmy czas na spokojne spakowanie plecaków na poranny wymarsz i przygotowanie wszystkich niezbędnych rzeczy. Miałam straszny dylemat: co na siebie włożyć, a co wziąć na wszelki wypadek i to nie dlatego, że jestem kobietą (choć to też), ale jeszcze nigdy nie chodziłam na takie długie trasy zimą, a nawet starzy wyjadacze mieli wątpliwości. Dylemat postanowiłam rozstrzygnąć rano.
Rano zaś obudziłam się (to znaczy Tomek mnie obudził) totalnie zmulona, jakoś słaba i z bolącą głową. Na szczęście do startu było sporo czasu, więc z grubsza się pozbierałam w sobie i oporządziłam. Mimo, że wzięłam zapasowe ubrania, to jakoś w plecaku miałam większe luzy niż na pierwszej mojej pięćdziesiątce, kiedy byłam spakowana mocno chaotycznie:-) Za to jak zobaczyłam plecak Krzysztofa, to aż przysiadłam z wrażenia - spakował się chyba na tydzień i to pewnie z opcją noclegu po drodze. Ja tam miałam w planach żebyśmy biegli ile się da, ale stwierdził, że da radę. W końcu jest duży i silny, a ja znowu nie taka biegaczka, żeby nawet z wielkim plecakiem nie nadążyć za mną:-)

 W oczekiwaniu na rozdanie map (jeszcze z Tomkiem)
Jakieś piętnaście minut przed startem dostaliśmy mapy i można było zaplanować sobie trasę. Doświadczenia w planowaniu jeszcze nie mam, ale założyłam, że bardziej motywujące będzie pójście najpierw na mapy BnO, gdzie punkty wpadają szybko, niż wariant "od dołu", gdzie się idzie, idzie i idzie, a urobek mały. Krzysztof na szczęście podzielał moje zdanie, a jak się okazało po konsultacjach, zarówno Tomek z Barbarą, jak i Michał z Agnieszką też wybrali tę opcję. Na wszelki wypadek wytypowaliśmy też punkty, które odpuścimy, jeśli okaże się, że nie damy rady zebrać wszystkiego. Miały to być 39, 46, 40 i 44.
Na dany znak ruszyliśmy od razu truchtem. Na PK 1 biegliśmy we czwórkę - ja z Krzysztofem i Tomek z Barbarą, ale już na kolejny punkt każdy zespół miał swoją własną koncepcję i my pobiegliśmy na dziesiątkę, a oni wybrali dwójkę. Z jedynki na dziesiątkę wiodła całkiem porządna droga, więc cały czas biegliśmy. Po chwili byłam kompletnie mokra i uznałam, że te opowieści o grudniowym zimnie, co to gdzieś do mnie docierały, są mocno przesadzone, w związku z czym zdjęłam z siebie jedną bluzę i zastanawiałam się czy nie zdjąć też getrów spod spodni, ale szkoda mi było czasu na totalne przebieranie się.
Kiedy już odchodziliśmy od punktu, usłyszeliśmy głośny tętent i kilkanaście metrów przed nami przebiegło ogromne stado saren. Chyba ze dwadzieścia ich było - tylu naraz jeszcze chyba nigdy w życiu nie widziałam. Już chociażby dla takiego widoku warto było przyjechać na Wilgę.
Na dziewiątkę jeszcze kawałek pobiegliśmy tą dobrą drogą, ale potem trzeba było posuwać się wzdłuż rowu z wodą, więc tempo spadło do marszu. Ósemka była postawiona na tym samym rowie tylko w przeciwnym kierunku, więc z trafieniem nie było problemu. W ogóle cała mapa BnO Koźle była dość łatwa, w sumie to, co robimy na co dzień. Nawet tak sobie pomyślałam, że jeśli dalej też tak będzie, to mamy szansę dotrzeć na metę, niekoniecznie w limicie, ale przynajmniej bez totalnego zgubienia się. Koźle zaliczyliśmy w kolejności następującej - po ósemce siódemka, trójka, dwójka, niewiele brakowało, a przegapilibyśmy szóstkę, ale jakoś ją wypatrzyłam na mapie, potem piątka i czwórka. Koło 9.30 mieliśmy już dziesięć punktów i mogliśmy wrócić na mapę główną. Nawet tempo chyba mieliśmy niezłe, bo na trasie spotykaliśmy innych uczestników, czyli nie byliśmy tacy ostatni. BnO specjalnie kończyliśmy na czwórce, żeby od razu wziąć 22, który nam tak trochę bruździł, bo jak by nie szedł, to trzeba było po niego zbaczać z logicznej drogi. Na lampion weszliśmy bez większych problemów, szczególnie, że przed nami szły dwie inne ekipy, więc trochę wskazywały nam drogę. Gdybyśmy szli na azymut, pewnie mielibyśmy problem ze znalezieniem punktu, bo nie stał tam gdzie powinien, ale z powodu rozlewiska na azymut iść się nie dało, więc szliśmy na linię energetyczną.
Po dwudziestce dwójce postanowiliśmy wziąć 33, 23, 25 i wejść na drugą mapę BnO. Z 22 na 33 mieliśmy długi przelot, ale ponieważ porządnymi drogami, więc pruliśmy ile fabryka dała. To znaczy ile mi dała, bo Krzysztof to sobie tak truchtał od niechcenia, no ale jak ma nogi prawie dwa razy dłuższe od moich, to wiadomo... Tuż przed PK 33 zobaczyliśmy jakieś znajome sylwetki zbliżające się do nas - Tomek z Barbarą. Według moich wyobrażeń, to powinni być już gdzieś w połowie Wielonka, ale przecież nie tutaj! O matko! Czyżbyśmy byli tacy szybcy? Spotkanie bardzo mnie zmotywowało i od 33 leciałam już na łeb, na szyję w nadziei dogonienia ich. Ze śladu gpx widać, że na kółko z PK 25 wbiegliśmy pięć minut po nich. A na PK 25 aż kłębiło się od uczestników bezskutecznie poszukujących lampionu. Oczywiście spotkaliśmy też naszych. Po telefonie do organizatora, zgodnie z jego zaleceniem, zrobiliśmy sobie fotkę na tle miejsca gdzie powinien stać lampion i już wspólnie ruszyliśmy na kolejną mapę BnO. Zakładałam, że chociaż BnO zrobimy razem, bo na krótkich przelotach jeszcze dam radę utrzymać tempo, a potem Tomek z Barbarą znikną nam w oddali pozostawiając po sobie tylko smugę pyłu z drogi.

Panie Organizatorze! Cały ten teren sczesaliśmy i nic!
Mam wrażenie, że Wielonek był trochę trudniejszy niż Koźle, a może po prostu to ja byłam mniej czujna wiedząc, że jest nas cztery osoby do pilnowania trasy. Wielonka lecieliśmy w kolejności 11, 19, 18, 17, 14, 15, 16, 13, 12, 20, 21, czyli totalnie zygzakiem, ale w żaden sposób nie szlo inaczej. Zresztą myślę, że autor trasy specjalnie tak ustawił punkty, a przynajmniej ja bym tak zrobiła dla utrudnienia życia uczestnikom:-)
Przy czternastce mieliśmy pierwszy gruntowny kontakt z wodą, a tak dokładniej to kontakt nawiązał Krzysztof przy próbie przeskoczenia dość szerokiego (jak na skoki) rowu z wodą. Oczywiście uznaliśmy, że jeden mokry w zespole wystarczy i zamiast pchać się na drugi brzeg, tylko na kiju podaliśmy nasze karty startowe.
W drodze na piętnastkę zaś spotkaliśmy jelenia z ogromnym porożem - wyglądał majestatycznie i był piękny. Niestety stał zbyt daleko, żeby komórką zrobić mu fotkę:-(
Po Wielonku znowu wróciliśmy na mapę główną i ruszyliśmy na PK 36. Opis głosił, że ma to być krzak na środku terenu podmokłego, a w nawiasie: do przejścia. Niestety, nikt z nas nie spodziewał się, że wyrażenie "do przejścia" oznacza po prostu - nie musisz płynąć, dosięgniesz nogami dna. Staliśmy więc w pewnej odległości od krzaka, widzieliśmy lampion i zastanawialiśmy się, czy odpuścić ten punkt. W końcu Barbara podjęła męską decyzję: wchodzę! Zebrała wszystkie nasze karty startowe i bohatersko zaczęła brnąć w stronę lampionu. Dopingowaliśmy ją z daleka, a ja trzaskałam fotki seriami.
PK 24 żadnych atrakcji nam nie dostarczył, za to na 37 czekały na nas napoje i ciastka. Rzuciłam się na nie jakbym w życiu ciastek nie jadła, ale tak po prawdzie w trakcie biegu, czy nawet szybkiego marszu strasznie niewygodnie się je. Od rana miałam w ustach trzy kęsy bułki, jeden batonik i kilkanaście migdałów. Normalnie do tej pory, to jestem już po trzecim śniadaniu.

 Na punkcie żywieniowym
 
Wyglądało na to, że albo nasze (a w zasadzie moje) tempo jest akceptowalne dla Tomka i Barbary, albo po prostu nie mają sumienia porzucić nas na pastwę losu, bo wciąż szliśmy/biegliśmy razem. Tak po prawdzie, to chwilami miałam już dość, działanie środków przeciwbólowych dawno minęło i moja kostka, kolano i kręgosłup namawiały mnie do zejścia z trasy, a meta była tak blisko... Ale nie. Zaparłam się, że albo dojdę, albo padnę na pysk, ale nie poddam się. Bo co? Ja, ja nie dam rady? Nie ma opcji!

Przy PK 35

 PK 38 jeszcze wzięliśmy przy resztkach światła dziennego, ale już niedługo potem musieliśmy wyciągnąć czołówki. I praktycznie od tego momentu byłam już jak tabaka w rogu. Po pierwsze guzik widziałam na mapie, bo co tam można wyślipić przy świetle sztucznym jak się ma stare zdezelowane oczy, a okulary w domu, po drugie po ciemku tracę orientację i jestem w stanie chodzić jedynie na azymut, a chodź sobie na azymut jak co chwilę trzeba coś (najczęściej mokradła) omijać. No, nie da się. Szłam więc za wszystkimi, na komendę czesałam teren i w zasadzie starałam się jedynie jak najmniej przeszkadzać.
PK 44 jest zawsze dla nas kultowy, bo to numer naszego Klubu, więc tradycyjnie zrobiliśmy sobie wspólną fotkę przy lampionie.

Zasłaniam numer, ale na serio tam jest 44.

Ostatnia mokra przygoda trafiła nam się na odejściu od PK 42 - doszliśmy do miejsca, gdzie trzeba było zdecydować - albo przechodzimy w bród, albo obchodzimy bardzo, bardzo daleko (w zasadzie to nikt nie wiedział jak daleko, więc na wszelki wypadek baliśmy się, że bardzo daleko). Nie żebym do tej pory cały czas miała idealnie suche buty, ale raczej chodziłam w wodzie najwyżej po kostki, teraz trzeba było wejść po kolana. Ale nie było zmiłuj - weszłam, przeszłam, a potem straciłam czucie w nogach. Na sztywnych odnóżach jakoś doczłapałam do 45. Bieganie zarzuciliśmy już dużo wcześniej, bo w grupie mieliśmy trzy uszkodzone kostki i trzeba było dać im odpocząć. Kiedy Barbara jako pierwsza odmówiła biegu, poczułam jak spływa na mnie wielka ulga, bo ja nie miałam odwagi przyznać się, że każdy krok to ból i już nie daję rady, bo nie chciałam robić za totalnego spowolniacza. PK 45 dał nam do wiwatu - pół godziny szukaliśmy lampionu, czesząc tyralierą, parami, indywidualnie i na każdy dostępny sposób. Jednym słowem punkt nie stał raczej idealnie. Kiedy w końcu znaleźliśmy go i wyszliśmy na asfalt padło pytanie - co dalej? Właśnie kończył się nam limit czasu, a został jeszcze PK 27 postawiony z boku trasy, tak zupełnie od czapy. Ponieważ w dalszym ciągu po zimnej kąpieli nie miałam czucia w nogach kategorycznie odmówiłam dalszego chodzenia i postanowiłam sama, czy w grupie, ale wracać do bazy. Ostatecznie droga prowadziła asfaltem, zgubić się nie dało, najwyżej mogło mnie coś zjeść po drodze. Tomek zarządził, że jak ja wracam, to wracamy wszyscy i jakoś w ogóle nie było słychać głosów sprzeciwu. Jedyne co usłyszałam, to kamienie spadające z serc kolejnych osób, które w duchu ucieszyły się, że wreszcie wrócimy do suchego ciepełka. Na mecie okazało się, że zajęłyśmy z Barbarą drugie miejsce w kategorii kobiet i czekają nas zaszczyty i nagrody. Akurat w moim przypadku te wszystkie honory to tak mało zasłużone, zresztą w ogóle w kategorii kobiet to trochę śmiesznie jest z tymi zajmowanymi miejscami. Ja tam pewnie moralnie lepiej czułabym się poza klasyfikacją, ale w życiu wyznaję zasadę, że jak dają to biorę, a jak biją, to uciekam, więc skoro dawali medale i upominki to brałam - zawsze to jakaś pamiątka.

 
Po chwili odpoczynku, posiłku no i "medalacji" czekało nas jeszcze jedno wyzwanie - bezpiecznie wrócić do domu. W zasadzie było to wyzwanie dla Tomka, ale i my musieliśmy być czujni, żeby nie zasnął za kierownicą. Już koło trzeciej w nocy znalazłam się w swoim łóżku i gratulowałam sama sobie pomysłu z wzięciem urlopu na poniedziałek.
Mówiąc szczerze, to nie myślałam, że dam radę przejść prawie całą trasę i jestem z siebie bardzo, bardzo dumna. Gratulacje i dowody uznania przyjmuję w komentarzach:-)

7 komentarzy:

  1. Gratulacje! Zrobić te PK po ciemku to wyczyn! Ja z Anią szukaliśmy np. PK 45 z 15 min. za dnia! (opis pt. "konar" to trąci czarnym humorem). A taki 46 i 47 (źle postawiony), to już w ogóle przygoda ;)
    Kwito

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, tak! Opis "konar" w lesie gdzie są głównie konary to faktycznie majstersztyk:-) Na którejś imprezie był też fajny opis: "jedna z licznych ścieżek", czy jakoś tak.

      Usuń
    2. Dzięki za relację i jednocześnie dzięki za udział i wytrwałość w moim rajdzie :) Z tymi punktami, to w przypadku PK45 - było tylko jedno skupisko konarów i wybrałem jedno z nich - punkt był widoczny od strony południowej. Nie chciałem stawiać punktu na rozwidleniu ścieżek (to by było za proste). Co do PK47 - to faktycznie postawiłem na oczku wodnym o 85 metrów (co prawda w granicach tolerancji 2 mm, ale niestety więcej niż 20 metrów). W ogóle z tymi 20 metrami, to już nieco przegięcie. Ale faktem jest, że punkt postawiłem w nieco innym miejscu, lecz w dalszym ciągu bardzo charakterystycznym.

      Usuń
    3. Ja i tak jestem pełna podziwu, że sam ogarnąłeś tak dużą imprezę i w ogóle miałeś czas rozstawić jakieś punkty:-)

      Usuń
    4. Dzięki - wszystko się da zrobić. Choć bez wydatnej pomocy mojej żony - Moniki i córki Tynki za wiele bym nie zdziałał :)

      Usuń
    5. Śmiem twierdzić, że konarów to tam było znacznie więcej :) (zresztą nie tylko tam, ogólnie w lasach konarów jest pod dostatkiem)
      Wg Słownika Języka Polskiego (https://sjp.pwn.pl/sjp/konar;2472951.html) konar to: 1. «gruba gałąź wyrastająca z pnia»
      To na czym został rozwieszony lampion to raczej karpa (sjp: 1. «pniak i korzeń pozostałe po ścięciu drzewa»)

      Usuń
  2. Wielonek lecieliśmy dokładnie w takiej samej kolejności.
    Ale nam na końcówce odpłynęliście. Na asfalcie między PK34 i PK35 mieliśmy jeszcze kontakt wzrokowy. Polegliśmy na PK46 (polanka) bezskutecznie czesząc dłuższy czas. Wpadliśmy w niedoczas i do bazy przyszliśmy wprawdzie w limicie, ale bez pięciu PK. Szacun dla Was

    OdpowiedzUsuń