Wreszcie impreza, na którą udało mi się dotrzeć bez błądzenia. Trochę ułatwieniem był fakt, że sposób dotarcia pokrywał się w dużej mierze z trasą na BPK-a w Łazienkach, tylko jechałam kawałek dalej. Mogłam tylko przyjechać trochę wcześniej i nie być tak na styk, bo o 20-tej mieliśmy odebrać Agatę z lodowiska, ale trudno. Grunt, że dotarłam.
Nasza mapa składała się prostokąta podzielonego na 32 kwadraty, z których część przemieszczała się po skosie, część góra-dół i na boki, a do tego mogły być poobracane lub zlustrowane. Trzydzieści dwa kwadraty! Kto tam zna się na matematyce, to może sobie obliczyć ile to daje możliwości kombinacji do rozpatrzenia i o ile się nie mylę, są to jakieś potworne liczby. Mimo to podjęliśmy próbę dopasowania tych kawałeczków do siebie. Oczywiście dopiero po zaliczeniu pierwszego punktu, który był na wycinku startowym. Niestety, nic jednoznacznego nam nie wyszło, nic do niczego nie pasowało, a do tego (jak to po ciemku) niewiele było widać na tych mini kwadracikach. W sumie to głównie kolorowe obwódki. W końcu uznaliśmy, że skoro nie da się na logikę, to spróbujemy metodą czołgową, czyli przeczeszemy cały teren zawodów, kwadrat po kwadracie. Coś tam udało się wyczesać, potem dostaliśmy drobne wsparcie od Kingi z normalną mapą, a potem zostało już mniej możliwości żonglowania wycinkami, więc i na logikę jakiś się udało wstawić. Gdzieś po godzinie błąkania się mieliśmy załatwioną górę mapy. Dołu było jednakowoż znacznie więcej i ja już wtedy wiedziałam, że nie zdążymy ze wszystkim (no bo lodowisko).
Dół mapy okazał się podobno przyjaźniejszy niż góra, ale ja już zdążyłam się zniechęcić i jakoś zbyt czujnie nie śledziłam gdzie idziemy, ograniczając się do prób dopasowania tego co mam przed oczami, do tego co na wycinkach. Tą metodą udało mi się oprotestować PK M (ale i tak Tomek uparł się go wpisać) oraz zidentyfikować PK K. Czyli szału nie ma. Odbyliśmy jeszcze jedną drobną konsultację z ponownie napotkaną Kingą, żeby upewnić się, że jesteśmy tam, gdzie spodziewamy się być.
Ponieważ nieubłagalnie zbliżała się godzina dwudziesta, o której powinniśmy być na Torwarze, a nie na trasie, zaczęłam przekonywać Tomka, że wcale, ale to wcale nie musimy mieć wszystkich punktów i jak nie wygramy, to może jednak końca świata nie będzie. Tomek niestety jakiś taki bojaźliwy i końca świata jednak się obawiał, w związku z czym wytargował jeszcze pół godziny, co i tak niewiele nam dało, bo trzech punktów nie zdążyliśmy zebrać. Poza tym i tak byliśmy już poza limitem podstawowym. Ale wiecie co? I tak nie byliśmy ostatni, za nami znalazły się jeszcze 4 osoby. I wszyscy z bepekami i w ciężkich minutach. Czyli to nie my takie ofermy, tylko mapa z lekka przekombinowana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz