Do jedynki doszłam w postawie "ruki w wierch!" i nie dlatego, że ktoś chciał do mnie strzelać, ale tak napuchły mi palce, że nie mogłam mapy utrzymać.
Z jedynki aż się prosiło iść na dwójkę, a tu jeszcze została dziesiątka usytuowana zupełnie od czapy - najwyraźniej budowniczy musiał jakoś wyrobić limit kilometrów, a że trafił się ciekawy obiekt, to sobie postawił tam kółeczko. Oczywiście nie obyło się bez wodnej przeszkody i musieliśmy pokonać rzeczne rozlewisko. Na szczęście trafiliśmy na prowizoryczny mostek w postaci pnia brzozy. Kolega idący przed nami przeszedł po pniu nogami i nie powiem - zrobiło to na nas wrażenie, jego partnerka przedostała się na drugi brzeg metodą podskoków tyłkiem po pniu. Zdecydowanie ten drugi sposób wydał nam się bezpieczniejszy, choć niekoniecznie wygodniejszy, no i zdecydowanie mniej elegancki.
Czekam na swoją kolej.
A tak przełaził Tomek.
Sam PK 10 - stary cmentarz - usytuowany był na niedużej, ale stromej górce. Tym razem postanowiłam wleźć na nią mimo bólu kolana. Stary cmentarz wyglądał całkiem porządnie i otoczony był solidnym murkiem. Już szykowaliśmy się do pokonania go górą, kiedy ludzka obsługa punktu zawołała nas z drugiej strony cmentarza informując, że bynajmniej, ale nie ma takiej potrzeby. Lampion wisiał na zewnątrz ogrodzenia, a obsługa podchodziła z perforatorem - normalnie full serwis. Zejście z górki było dla mnie małym dramatem, bo o ile pod górę nic nie bolało, to w dól kolano chciało mi odpaść, a i sama miałam ochotę je odrąbać niczym Kuba z "Chłopów" swoją nogę. Niestety, zejście po stromiźnie na jednej nodze nie jest realne i zabiera dużo czasu.
Odcinka między dziesiątką, a dwójką za bardzo nie pamiętam, skupiona na swoim bólu kolana. Zresztą czterdziesty kilometr jest taki dość kryzysowy i człowiekowi nawet nie chce się rozglądać wokół. Poza tym zaczęło się robić ciemno i w końcu wyciągnęliśmy nasze czołówki.
Z dwójki na jedenastkę zaczęliśmy iść drogą, ale uznawszy, że chodzenie drogami jest mocno przereklamowane, postanowiliśmy pójść na skróty. Skróty wiodły przez zaorane i dobrze nasiąknięte wodą pola. Już po kilku krokach każda noga ważyła tonę, a przyczepiona do niej glina tworzyła wysokie koturny. Jednym słowem - szło się kijowo. Tymi ornymi polami (z których każde kolejne było gorsze) doszliśmy na brzeg Jeziora Sunowo. Punkt miał być na końcu kamienistego jaru. Ucieszyły nas już pierwsze dwa napotkane kamienie i faktycznie w końcu zaczęły się jary. No, może określenie jary, to tak trochę na wyrost, ale coś jaropodobnego było, a i lampion się znalazł.
Do czwórki kawałek szliśmy brzegiem jeziora, ale kiedy drogę zastąpiło nam kolejne rozlewisko postanowiliśmy je obejść - zaczynaliśmy mieć dość tego błotnego spa. Przebiliśmy się do asfaltu i dalej poszliśmy już jak cywilizowani ludzie. W czwórce najbardziej podobał mi się opis punktu: "W dużym leju po bombie". Prawdę mówiąc nie bardzo pamiętam ten lej, ale ostatecznie ciemno było, to mogłam przeoczyć.
Do dwunastki było blisko i łatwo, a punkt miał równie atrakcyjny opis jak poprzedni: "Drzewo podgryzione przez bobra". Drzewo wyglądało tak:
Po bobrze został nam już ostatni kawałek mapy z trzema punktami i metą. Wydawało się, że pójdzie raz dwa, zwłaszcza, że na piątkę i trzynastkę prowadziły proste przecinki, ale o ile z piątką nie było większych problemów, to trzynastki za nic nie mogliśmy znaleźć. Nie tylko zresztą my - po okolicy snuły się grupy uczestników w nerwowym poszukiwaniu wzniesienia z przewróconym drzewem.
Ponieważ na wyliczonej przez nas przecince punktu nie było, postanowiliśmy czesać kolejne przecinki aż do skutku lub zniechęcenia. Ja zniechęciłam się pierwsza i w końcu zostałam na drodze jako świecący punkt orientacyjny, a Tomek czesał. Czesał, czesał i ostatecznie wyczesał.
Ostatni punkt był już w cywilizacji, ale do tej cywilizacji musieliśmy przejść na azymut przez podmokłą łąkę. Co prawda jej podmokłość w porównaniu z poprzednimi podmokłościami to tak nie bardzo się udała autorowi trasy, bo ledwo zawilgotniały nam buty. W Starym Spichlerzu, gdzie stał punkt, była restauracja i aż chciało się tam zostać, ale trzeba było pędzić na metę.
Wejście do Starego Spichlerza.
Do mety to już myślałam, że dobiegnę choćby siłą woli, ale gdzie tam - górę wzięło zmęczenie i ból kolana. Niby coś tam podbiegaliśmy, ale kilka osób nas wyprzedziło. Na promenadzie nad Jeziorem Ełckim w pięknym stylu wyprzedziła nas, jak się potem okazało, moja bezpośrednia rywalka w kategorii weterańskiej, ale potem pogubiła się i do drzwi bazy dobiegłyśmy równocześnie. Gdybym wiedziała, że też jest weteranką i gdybym była chamką, to powaliłabym kobitkę na glebę i wpadła pierwsza na metę, ale moje dobre wychowanie nie pozwoliło mi na ostre przepychanki i ustępując w drzwiach przegrałam pierwsze miejsce o sekundy. Co prawda wcale nie miałam wtedy tej świadomości, że coś przegrywam, a poza tym byłam maksymalnie szczęśliwa, że dotarłam na metę i wciąż żyję i nic więcej mnie nie obchodziło. Na mecie otrzymaliśmy pamiątkowe medale i ustawiliśmy się do fotki na ściance.
Żeby ulżyć swoim obolałym ciałom postanowiliśmy wykorzystać otrzymane od organizatorów wejściówki na basen i muszę powiedzieć, że te wejściówki to był strzał w dziesiątkę. Co prawda na trasie na niedobór wody nie mogliśmy narzekać, ale woda wodzie nierówna. Po powrocie do bazy czekaliśmy na uroczystość wręczenia pucharów zwycięzcom oraz tradycyjną na tej imprezie biesiadę. Ja to szczególnie czekałam na to drugie, bo kiszki mi już marsza grały, mimo, że jakąś tam kanapkę po powrocie chapnęłam. Pucharu bynajmniej nie spodziewałam się otrzymać i byłam autentycznie zaskoczona kiedy ogłoszono, że zajęłam drugie miejsce w weterankach. Ale ja to już tak mam - gdzie pojadę, to coś wygrywam. Stanowczo za mało weteranek staruje w zawodach i często wystarczy tylko wziąć udział żeby załapać się na podium.
A potem to już była taaaka wyżerka, że do dziś żałuję, że człowiek nie ma pięciu żołądków.
Strasznie zadowolona jestem, że pojechaliśmy na tę Ełcka Zmarzlinę. Jak dla mnie - było super!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz