wtorek, 30 stycznia 2018

Łosie, rekiny i inne atrakcje na Śnieżnych Konwaliach

Rzadko startuję samotnie. Ale czasami trzeba. Szczególnie gdy to trzeci start w miesiącu i Druga Połowa „regeneruje się”.
Miało być łatwo szybko i przyjemnie. Temperatura niezimowa: 5-8 stopni, brak śniegu, czyli tak jesiennie lub wiosennie.
W ostatniej chwili do wyjazdu dopisali się Ewa i Krzysztof, więc raźniej było jechać na  „drugi koniec kraju”. Niestety, ten „drugi koniec” jest daleko, a wyjazd po południu z Warszawy jest ślimaczy, nawet autostradą. Z tradycyjnym postojem na pizzę (tym razem Jarocińską) dojechaliśmy do bazy gdzieś koło 22. Sala już w połowie zapełniona. Dokładnie w połowie, bo drugą połowę zapełniły dwa psy z właścicielami. Niby po to by „nie przeszkadzać uczestnikom”. Widzę, że z psami jest dokładnie jak z moimi kotami – w nocy one zajmują 80% przestrzeni spalnej, a my z żona zwisamy gdzieś na boczku, by nie przeszkadzać kotkom;-)
Dobra, nie ma co narzekać, w kupie raźniej;-) I na sali były luksusy – podłoga wyłożona filcem i puzzle do spania. Puzzle takie piankowe – składało się dwie sztuki i otrzymywaliśmy całkiem wygodne legowisko;-)
W bazie przywitała nas ekipa Orientopu
Przed spaniem mały wywiad środowiskowy – wszyscy znajomi liczą na mecie na „dobre miejsce” - znaczy ci, co zwykle są w pierwszej trójce, chcą załapać się do pierwszej trzydziestki;-) Ot, to takie specyficzne zawody, gdzie zwycięzca zwykle ma czas dobrze poniżej pięciu godzin! I jak tu z takim konkurować?
Poranek. Na dworze mokro. Coś tam siąpi z nieba. Temperatura zgadza się z prognozami – znaczy ciepło. O 8:30 ma być podsumowanie PMnO za rok 2017. Zamówiłem sobie dyplom, a co! Nawet dwa dyplomy! Będą na pamiątkę. Nawet po cichu zamówiłem dyplom dla Renaty – niech ma;-)
Ja się na podium nie załapałem, ale Przemek dzielnie Stowarzyszy reprezentował
Oczywiście część oficjalna się opóźnia i wychodzimy przed szkołę „do autokarów” z opóźnieniem. Tym bardziej, że autokarów przed szkołą brak. Tłum się kłębi, a autokarów nie ma. Wreszcie ktoś przybiega, coś krzyczy i tłum rusza za nim. Jak się okazuje „przed szkołą” można rozumieć zupełnie inaczej;-)
Mapy dostajemy przy wejściu do autokaru. Dwustronną mapę. Jest chwilka czasu na analizę wariantu. Jedyne możliwe kombinacje – na początku na części z mapą o skali ok 1:10 tys. Do decyzji czy zacząć od piątki, od siódemki, czy jakoś inaczej. Druga połowa trasy (chyba dłuższa) to już typowe dla szybkobiegaczy – wyraźne przecinki, większe odległości, jedyna słuszna kolejność zaliczania punktów. Dojeżdżamy do Strączy Starych. Start jakoś tak się rozmywa – część już biegnie, część się jeszcze gramoli z autokarów. Ja jakoś przeoczyłem moment startu i ruszyłem w ariergardzie. Widzę, że Przemek i kilku szybkich odbija od razu w prawo do piątki. Ja się zastanawiam czy od piątki, czy od siódemki. Widząc tłum lecący prosto do siódemki, decyduję się zacząć od PK 5. Nie lubię tłoku i kolejek do perforatora. Fajny sosnowy las i za chwilę zaczynam ścinać na azymut. Dodatkowo jeszcze wpadam na pomysł z PK 5 na PK 1 polecieć przez PK3, bo akurat drogi prowadzą w tym kierunku. Przede mną ktoś biegnie, ale gubię go przed PK 3. Kogoś widzę przy PK 2. Słowem fajnie i pusto. Co chwila słyszę jakiś głosy i rozglądam się czy ktoś mnie dogania. Okazuje się, że to jakieś gęsi czy inne ptaki przelatujące kluczami na niebie wydając niepokojące odgłosy.
Koło PK 6 spotkałem tłumy. Tłumy TP25, dla których to był drugi PK. Tłum z daleka wskazywał przejście po grobli pomiędzy jeziorkami (z mapy nie było pewne czy jest to suche przejście), ale dwudziestkopiątkowicze wyglądali całkiem sucho. Spotkałem tu Katarzynę, którą dokładnie odpytałem, czy daje się przejść suchą nogą.
PK7 malowniczy "brzeg polany"
Pora na wyjście z mapy dokładnej i jestem na PK 14. I pierwsza wtopa – pomyliły mi się strony nasypu i zszedłem w  prawo zamiast w lewo. Po chwili brnięcia skrajem dzikowych chaszczy odkryłem, że miałem być po drugiej stronie nasypu, więc na czworakach na górę i dalej na azymut na PK 15. W efekcie dogoniła mnie (i przegoniła) ekipa, która była spory kawałek za mną.
Z PK 15 na PK 8 – żadnych oczywistych dróg, mapa jakaś taka blada, deszcz pada coraz mocniej. Biegnę jakąś drogą, która chyba jest na mapie. Nagle kamień i leżę jak długi. Obtarte kolana. Grunt, że okulary całe! Sprawdzam czy nogi normalnie zginają się w kolanach i ruszam dalej.
Przy PK 8 tłum. Przemoczona  Ania, jeszcze suchy Orientop. Punkt „mokry”, ale udaje się go podbić bez większych strat. Teraz mostkiem przez rzeczkę na PK 9. Gdzieś tu z naprzeciwka biegnie Piotrek Kwitowski, Staszek Kaczmarek. Hmmm, czyżbym był w zasięgu czołówki? Chwila samozadowolenia i na otrzeźwienie babol – szukam lampionu nie w tym jarze co trzeba. Czasowo strata nieduża, ale samoocena mocno w dół;(
Na dziesiątce znowu spotykam Kasię z TP 25 – robi mi pamiątkowe zdjęcie.
Teraz mój wariant autorski: PK 10 i PK 11. Z pomiarów w autobusie wyszło mi to troszkę krócej niż potem przelot PK 18-11-13. Jest jeden myk: rzeczka pomiędzy PK 11 i PK 12. Na mostku wydaje się „do przejścia” , a jakby co, mokre buty daje się przeżyć. Z PK 11 przecinka do rzeczki. Z naprzeciwka idą ludzie – podpytuję ich czy przechodzili przez rzeczkę. „Po kolana” słyszę. Nie jest źle! Spotykam kolejną ekipę. Mocno zdezorientowaną. Podpowiadam im, że szukają zdecydowanie za wcześnie PK 11. Oni także przeprawiali się przez rzeczkę. Tyle, że „po szyję”…. Nic, lecę dalej – zejście do rzeczki. Mokradła. Z kępki na kępkę – nie jest źle. Widać jakiś samotne duże drzewo. Niedaleko. Trzciny coraz wyższe, kępki jakieś takie dziwnie pływające. Mlask  i noga wpada mi po udo. Jedna noga. I chce głębiej… wciąga i wciąga… Chwytam się jakiegoś krzaka i się wydobywam. Grunt, że buta nie zabrało! Coś zimna ta woda. Idę ostrożniej. Już mi wszystko jedno. Na szczęście dno stabilniejsze, ale nagle plusk i … niestety bielizna mokra.  Wreszcie wypełzam na suchy ląd. Nie powiem by było mi jakoś ciepło. Nogi ruszają się z oporami. Stwierdzam brak prawego stuptuta – musiało mi go wciągnąć to pierwsze bagno. Jakby ktoś widział w tych okolicach łosia, czy inne błotne zwierzę spacerujące w moim stuptucie, to proszę mu przekazać, że liczę na zwrot mojej własności!
Wychodzę na jakąś łąkę. Droga z gliną klejąca się do podeszw. Warto by pobiec by się rozgrzać, ale droga skutecznie łapie za buty i próbuje je zdjąć. Bez butów to by było głupio, więc zwalniam i zziębnięty poruszam się w żółwim tempie. Znajduję dziurę w ziemi z PK 12.
Dalej na południe. Niestety tą błotnistą łąką. Na azymut do lasu. Chaszcze, powalone drzewa… standard. Gdy trafiam na asfalt sprawdzam dokąd prowadzi – niestety, to ta droga na „teren prywatny”. Byłby o fajny skrót, ale okazuje się, że właściciel tego terenu miał zbyt dużo siatki i poogradzał jakieś straszne połacie pola. Zostaje obejść od zachodu, niestety droga ciągle błotnista. Wlokę się do PK 16 powoli się rozgrzewając. Na szczęście dalej do PK 17 jest sensowna droga i można podbiec. Wysycham i uśmiech wraca na twarz. Ścigam się z kolegą, któremu podpowiedziałem, że PK 15 jednak stoi. Dalej dłuuuugi przelot na PK 13. Na mapie jest droga przez pola. W terenie także droga się znajduje. Przede mną biega jakiś lepszy biegacz. Najpierw się oddala, a potem zwalnia i idzie jakoś „bokiem”. Po chwili wiem czemu – droga zamienia się w grzęzawisko rozjeżdżone traktorami. Próbuję iść po polu – okazuje się całkiem twarde i mało przylepne! Świta mi diabelski pomysł: skoro droga jest grząska a pole dobre, to czemu nie skrócić na krechę? Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Ten przede mną to zauważył i także próbuje skracać, ale po chwili się wycofuje. Mam szansę go dogonić, Wkraczam na pole zbronowane „w poprzek” i … zapadam się do połowy łydek, ziemia próbuje stanowczo zabrać mi buty. Grunt wygląda na twardy, ale taki nie jest. Na szczęście trafiam na jakiś twardszy fragment, ubity przez traktor, bo inaczej do asfaltu dotarłbym bez butów, które pochłonęłaby glina.
Efekt ścinania przez pola do PK 13 krok w prawo lub lewo można było zapaść się po łydki
Teraz kawałek asfaltem. Biegnę po wszelakich kałużach by spłukać glinę z obuwia. Mijam jakiś zator na drodze, wóz strażacki i radiowóz na sygnale, policjant kierujący ruchem zatrzymuje auta bym mógł przebiec. Dobiegam do linii kolejowej…. Której nie ma! To już drugie tory, które ktoś zwinął (pewno by ułatwić ich przekraczanie). Mam wreszcie PK 13. Tu dopędza mnie sam sędzia główny PMnO. Po chwili zaś dopędzamy dwie dziewczyny z psem. Ścigamy się tak do sklepu w Krążkowie. Ja się nie zatrzymuję i lecę dalej. Jakiś szybkobiegacz mnie wyprzedza, ale za wcześnie odbija w las w poszukiwaniu PK 19 i go doganiam przy lampionie. PK 19 szukam jedną górkę za wcześnie – zmęczenie chyba zaczyna się pojawiać. Do PK 21 na azymut i coś mnie znosi w lewo - to na pewno zmęczenie! Dopadają mnie dziewczyny z  pieskiem.

PK 21 na malowniczej górce
Do PK 22 droga prosta jak drut, biegnę ile sił i im uciekam. Tu wyjmuję czołówkę, bo następny PK będzie po ciemku. Niby droga prosta, ale coś nie zgadzają się przecinki. Jest ich więcej niż na mapie. Liczą je uważnie. Po drodze spotykam tego, co mnie wyprzedził przy PK 19 - leci w dziwnym kierunku. Zawracam go i skierowuję właściwie na PK 24. Patrzę na swój zegarek co „teoretycznie” liczy dystans z kroków (teoretycznie, bo niby działa na marsz, a nie podbieganie) i widnieje na nim liczba bliska 44. Wiadomo 44 kilometr to czas na selfie, smsa i te sprawy. Wychodzi mi, że będzie to w miejscu, gdzie mam skręcić na północ. Dobiegam, staję, wyjmuję telefon, cykam fotkę.

Tradycyjne selfie na 44 kilometrze
I dostaję zaćmienia. Zapominam, że mam przebiec przecinkę na północ i uznaję, że jestem przy PK 23. Zaczynam poszukiwania. Wiadomo, że ciężko się szuka gdy jesteśmy w złym miejscu. Teren co nieco się zgadza – skrzyżowanie na górce i niewielkie obniżenie tam gdzie być powinno. Wydaje mi się, że szukam godzinę. Ze śladu GPS wynika, że tylko dwadzieścia kilka minut. Przy PK 24 ponownie doganiam dziewczyny z psem. Chwilkę idziemy razem, ale one zaczynają zwalniać. Decydujemy, że będziemy próbowali się przebić „na krechę” do PK 25, by skracać dystans. Ja trochę podbiegam, znajduję drogę z odpowiednim azymutem i wbijam się w mokradła. Spoko, nie takie mokradła dzisiaj przechodziłem. Tyle, że mokradła stają się coraz głębsze. Światło latarek zasłaniają trzciny. Co chwila wpadam coraz głębiej i głębiej. Dochodzę do miejsca gdzie kończą się trzciny i zaczyna bezkresny przestwór oceanu… znaczy jeziora Młyńskiego Małego. Co tu dużo pisać, w nocy nawet to jezioro „Małe” wydaje się duże, plusk fal wygląda jakby wkoło pływały stada rekinów i piranii… Rzutem na taśmę znajduję jakiś rozwalający się pomost i wypełzam nim na suchy brzeg. Idę dalej szukać przesmyku pomiędzy jeziorami i trafiam na dziewczyny z psem, które poszły trochę naokoło i doszły tu suchą nogą. Idziemy dalej, widać jakąś ścieżkę ze „śladami naszych”. Coraz bardziej błotniście, grząsko, bagiennie. Mi to już wszystko jedno, a dziewczyny starają się skakać z kępki na kępkę, starając się jak najmniej zmoczyć. „Sucha droga” prowadzi w złym kierunku, ja idę na zwiady głośno chlupiąc w wodzie by odstraszyć pływające wokół piranie i innego zwierza i krusząc cienką warstewkę lodu, która tworzy się na wodzie. Trafiam na kępki, które coraz bardziej pływają, wygląda, że zaraz będzie jakiś ciek, wydaje się, że za nim świeci już odblask lampionu, daję krok do przodu i… chlup tracę grunt pod nogami. Wpadam po pas lub lepiej. Dobrze, że telefon wodoodporny, ale mój zegarek-krokomierz wg instrukcji wcale wodoodporny już nie jest! Udaje mi się czegoś złapać i wypełznąć na „suchszy” ląd. Odwrót. Nie da się tędy przejść, a pływać nie zamierzamy.
Mozolnie okrążamy jezioro. Rękawiczki, co były w kieszeni – mokre. Dłonie mokre i nie chcą wyschnąć. Ogólnie zaczyna mi być zimno. Po PK 25 zostawiam dziewczyny i biegnę, by nie zamarznąć. Wyciągam z przemoczonej kieszeni zapasy na czarną godzinę – żelki. Niestety zgrabiałe dłonie i większość żelek się rozsypuje! Zgroza! Sięgam po ogrzewacz chemiczny – rozrywam opakowanie i troszkę to pomaga. Znajduję ostatni PK 26 i na metę.
Wreszcie na mecie!
Ślad GPS pokazuje prawie 65 km! Na PK 21 i 25 straciłem dobrze ponad 40 minut – bez tego błądzenia miałbym zaplanowane „osiem godzin z hakiem”.  Co ciekawe, gdy na mapie wyznaczyłem moja trasę tak jak się wyznacza dystans „do pomiaru” wyszło mi 54 km, czyli prawie jak w komunikacie technicznym. Skąd wzięło się to dodatkowe 10 km??? I jak tu wierzyć długości trasy podawanej przez organizatora;-)

2 komentarze:

  1. A ja po powrocie z Biegu Wedla zajrzałem do tracku online ze Śnieżnych Konwalii i trafiłem akurat na Twoją walkę z PK 23. Najpierw myślałem że pomyliłeś przecinki i pobiegniesz w następną na północ : ), ale potem już było widać że jednak szukasz tam punktu. Takie małe emocje przez monitorem w sobotni wieczór : )

    OdpowiedzUsuń
  2. No cóż emocje to były w lesie gdy nie było lampionu... ale tych rekinów w jeziorze to nic nie pobije jak na razie;-)

    OdpowiedzUsuń