Minęły ze dwa, trzy dni... W momencie kiedy moja ciekawość jak wygląda to całe wielopoziomowe bieganie wzięła górę, Tomek stwierdził, że jednak lepiej żebym nie jechała, bo jeszcze w jakąś furię wpadnę z wściekłości jak mi się nie uda, czy coś. No, to teraz ja musiałam go namawiać żeby mnie zabrał do tej Łodzi:-)
W końcu pojechaliśmy we trójkę, bo dołączyła do nas jeszcze Ewa. Na miejscu okazało się, że takich osób jak ja - zieloniutkich w temacie - jest więcej i ciągle ktoś komuś tłumaczył jak poruszać się między poziomami. Przysłuchiwałam się tym tłumaczeniom i nawet w końcu coś tam zaczęło mi świtać, szczególnie jak obejrzałam sobie tę Atlas Arenę i miałam jakieś wyobrażenie jak wyglądają "na żywo" schody i klatki schodowe, widownia i poziom drugi, po który było najwięcej dozwolonego miejsca do biegania. A najlepsze w tym wszystkim było to, że nie można się było zgubić, no bo jak? Kiedy uświadomiłam sobie ten podbudowujący fakt, od razu się uspokoiłam.
Czekamy na start. Teoretycznie już wiem o co w tym wszystkim chodzi:-)
Tomek startował jako pierwszy - w dwudziestej minucie, ja w dwudziestej piątej, a Ewa w trzydziestej trzeciej. Pobrałam mapę i... stanęłam. Już nawet nie to, że nie wiedziałam gdzie lecieć, tylko nawet startu nie mogłam znaleźć ze stresu. Doszłam do niego cofając się od punktu piątego:-)
Wystartowałam i pędzę na PK 1 :-)
Startowaliśmy z poziomu drugiego, a pierwszy punkt był na poziomie trzecim. Teoretycznie wiedziałam jak się tam dostać, tylko w praktyce za nic mi nie chciało wyjść. W końcu zdesperowana wsadzałam łeb na widownię w każde wejście, w nadziei, że w końcu wypatrzę lampion. Tak też się stało. Dwójka także była na poziomie trzecim i to dość blisko jedynki (na mapie), co oczywiście nie znaczyło, że łatwo było się do niej dostać. Miedzy jednym a drugim punktem należało przebiec przez poziom drugi. Ponieważ punkt był przy głównej klatce schodowej, to przynajmniej wiedziałam jak się tam dostać.
Tak wyglądało moje bieganie.
Trójka, dla odmiany, stała na poziomie pierwszym i do tego prawie po przeciwległej stronie obiektu. Jakimś cudem trafiłam i nagle uświadomiłam sobie, że OGARNIAM! Załapałam jak nawigować po tej dziwnej mapie, co z czym się łączy, gdzie się da przejść, a gdzie nie. To, że wiedziałam już jak się poruszać po obiekcie nie znaczyło, że potrafiłam robić to szybko. Liczyłam kolejne schody i wejścia żeby trafić tam gdzie chciałam, więc oczywiście robiłam to maszerując, a nie biegnąc. No dobra, w kilku miejscach podbiegłam, w tym nawet spory odcinek schodami pod górę, ale tak ogólnie to się jednak nie nabiegałam. Nawet się nie spociłam. No to co za BnO?
Upragniona meta.
Na mecie miałam dość mieszane odczucia - bo z jednej strony zawsze to coś nowego, żeby nie powiedzieć wręcz - egzotycznego, wymagającego wzniesienia się na wyżyny swoich możliwości nawigacyjnych (oczywiście chodzi o mój indywidualny przypadek), z drugiej strony stres, irytacja i prawie zero biegania. Pewnie trzeba dopiero nabrać wprawy w tej zabawie. Czyli.... kolejne bieganie w hali?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz