Planując niedzielę stanęliśmy przed dylematem: ChoInO czy Dystans Stołeczny? ChoInO to tradycyjna impreza naszego klubu Stowarzysze organizowana zawsze tuż przed świętami, z kolei Dystans to nowy cykl zimowych treningów BnO, więc byliśmy go bardzo ciekawi. Obskoczenia obu imprez nie braliśmy pod uwagę, choć byli tacy, co dali radę:-)
Ponieważ ostatnia impreza marszowa - BarbarInO pokazała mi dobitnie, że chodzenie szkodzi na kręgosłup, więc wolałam się nie narażać i wybrałam biegi. Agata chętnie dołączyła do nas i we trójkę , w niedzielne przedpołudnie stawiliśmy się w lesie w okolicach Beniaminowa. Tradycyjnie Agata wybrała trasę krótką, ja średnią, a Tomek najdłuższą.
Pogoda była równie marna jak w sobotę, ale mój nastrój już znacznie lepszy.
Wystartowałam jako pierwsza z naszej trójki, a tuż za mną Agata. Ponieważ miałyśmy inne punkty, więc od razu rozbiegłyśmy się w różnych kierunkach.
Już pierwszy rzut oka na mapę poinformował mnie, że o drogach to raczej mogę zapomnieć i wszystko pójdzie na azymut. Bałam się, że znowu będzie mnie znosiło w prawo i oprócz pilnowania kierunku patrzyłam też, co mijam po drodze. Piktogramy dwóch pierwszych punktów nic mi nie mówiły (no, taka niedouczona jestem), więc raczej rozglądałam się za lampionem niż miejscem charakterystycznym z mapy. Podziałało.
Szło dobrze aż do PK 11. Po drodze część lampionów było w dołkach, ale jakich dołkach! To były takie doły, że człowiek z nich nawet nie wystawał (to znaczy ja nie wystawałam bom mikrus). Ponieważ były strome, trzeba było uważać przy schodzeniu na dno, żeby nie spaść na twarz lub odwłok. W lesie był dziki tłum, a z podbijanych punktów wnioskowałam, że większość osób była z mojej trasy.
Na PK 11 jak zawsze ustawiłam azymut i ruszyłam. Co zerknęłam na mapę, to coraz bardziej nie zgadzało mi się ukształtowanie terenu. Punkt powinien stać na płaskim, w przebieżnym lesie, a tymczasem azymut prowadził mnie przez krzaki w kierunku wydmy. W końcu już całkiem zgłupiałam i nie wiedziałam co jest grane. Postanowiłam zejść do drogi, znaleźć skrzyżowanie i namierzyć się od niego. Po chwili zobaczyłam lampion. Dobrze, że mam nawyk sprawdzania kodów, bo pewnie wróciłabym na metę z NKL-ką. Punkt do którego dotarłam okazał się być dziewiętnastką. Ale jakim cudem? No tak - przy kołeczku oznaczającym dziewiętnastkę znacznie bliżej była wydrukowana dwunastka niż dziewiętnastka. Noż kurła!!! Jak tak można podpisywać punkty??? Tak dobrze żarło do tej pory i dupa blada. Z dziesięć minut w plecy, bo to najpierw do tej durnej dziewiętnastki, a potem trzeba było dopiero znaleźć dwunastkę i lecieć dalej. Wrrrr... Wściekłam się, ale szybko mi przeszło. W końcu biegam dla przyjemności, a nie dla wyniku.
Dalej szło bez niespodzianek. Zaraz za czternastką zaczepiła mnie zawodniczka z mojej trasy, żeby upewnić się czy na pewno jest na tym skrzyżowaniu co myśli. Była. Zastanawiałyśmy się przez chwilę jak lepiej lecieć na piętnastkę - drogą, czy do granicy kultur i wzdłuż niej. W końcu ona pobiegła drogą, a ja... na azymut. Bo tak. Spotkałyśmy się w okolicy lampionu. Kolejne punkty brałyśmy praktycznie razem, mobilizując się wzajemnie do biegu. Żadnej wpadki już nie zaliczyłam, zresztą we dwójkę trudniej się zgubić, bo zawsze druga osoba może przywołać do porządku. Tradycyjnie na końcówce dodałam gazu i aż musiałam poganiać Grzegorza, który biegł nieco wolniej, a ścieżka była wąska i nie dawało się wyprzedzać.
Na mecie nigdzie nie widziałam Agaty, która była na krótszej niż ja trasie, ale za to kilka minut po mnie zjawił się Tomek z trasy najdłuższej.
Już myśleliśmy, że się nam "dziecko" zgubiło i w końcu ruszyliśmy w stronę mety żeby jej wypatrywać. Nie zdążyliśmy dojść, kiedy wyłoniła się z lasu na drogę. Tak więc byliśmy w komplecie i mogliśmy wracać do domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz