Przez cały tydzień uczciwie się opierniczałam i nawet raz nóżką nie ruszyłam, żeby chociaż imitować bieg. Ale bo to człowiek ma czas na trenowanie? Święta idą przecież. Tomek to się przynajmniej nachodził szykując UrodzInO, rozwieszając, a potem zbierając lampiony. (O UrodzInO będzie jak się Tomek ogarnie z napisaniem relacji) Na sobotni trening miałam więc zastane wszystkie kości i mocne postanowienie takiego biegania, żeby odpracować zaległości.
Tyle luda przyjechało na ten trening, że musieliśmy zaparkować daleko, daleko od biura. Niesamowicie wyglądał chyba z kilometrowy sznur samochodów zaparkowanych na poboczu. Jak za starych przed epidemicznych czasów.
Pogoda była mało zachęcająca - mglisto, pochmurnie, depresyjnie. I nikogo to nie odstraszyło:-)
Na start musieliśmy kawałek podejść, a potem poczekać w kolejce chętnych do odbicia się. Obydwoje mieliśmy ten sam pierwszy punkt, na mojej trasie był to jednocześnie najdłuższy przebieg. Przez chwilę zastanawialiśmy się jakim wariantem pobiec i w końcu ruszyłam jako pierwsza.
Ja postanowiłam pobiec naokoło drogą, Tomek na azymut. Akurat przy starcie las był dość gęsto zakrzaczony i mało zachęcający i już wolałam nadłożyć niż przedzierać się i tracić siły na samym początku. Nie wiem ile minut po mnie ruszył Tomek, ale spotkaliśmy się kawałek przed jedynką i dalej pobiegliśmy razem.
Tak rączo pomykałam do PK 1:-)
Dwójkę, trójkę i czwórkę mieliśmy też takie same, ale Tomek pobiegł szybciej. Mi jakoś nie szło. Chyba ten tydzień lenistwa zrobił swoje. Poza tym , że źle mi się biegło, to jeszcze znosiło mnie na prawo. Niby korygowałam, ale głównie patrzyłam dokąd biegną inni, albo skąd odbiegają. Dobra, głównie patrzyłam gdzie biegnie Piotrek, który mnie dogonił, chwilę biegł obok i w końcu przegonił. Wiem - słabo.
Między piątką a szóstką wszystko mi się pokićkało - pojawiły się jakieś ścieżki, których nie było na mapie, zaczęłam dziwnie zmieniać kierunek, mimo że wciąż patrzyłam na kompas. Piotrek zniknął, a napotkane osoby też miały problem ze zlokalizowaniem punktu. Jakiś Trójkąt Bermudzki normalnie. W końcu się udało.
Na kolejne punkty biegłam za, przed, obok zawodniczki z Team 360 (w zależności od tempa jej i mojego). Miałam nadzieję, że w końcu przyspieszy i zniknie mi z pola widzenia, bo zamiast na mapę, to patrzyłam głównie na jej poczynania. No, niestety, obie miałyśmy takie samo tempo. Akurat przy dziesiątce to dobrze na tym wyszłam, bo znowu zniosło mnie w prawo i koleżanka widząc, że idę na manowce, zawołało mnie i pokazało gdzie stoi punkt. Poczułam się jak ostatnia sierota, ale skorzystałam, no bo co...
Na pozostałe dwa punkty biegłam już drogami, więc trudno było wymyślić coś głupiego. Na ostatniej prostej jeszcze dałam z siebie wszystko żeby o parę sekund poprawić wynik i tym sposobem zamiast 31 miejsca zajęłam 30 miejsce, ex aequo zresztą.
Wyjątkowo źle mi się biegało - i nawigacja do d..., i samo bieganie marne, i żadnej radości z tego wszystkiego. Czasem nawet jak nie idzie to mam frajdę z samego uczestnictwa, a tym razem czułam się jak bym pańszczyznę odrabiała. Najwyraźniej jakiś słaby dzień się trafił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz