środa, 30 grudnia 2020

Zdystansowani przy cmentarzu

 Po Gambicie, co to tak się wcale nie spieszyłam, w niedzielę rano bolały mnie nogi jakbym z maraton przebiegła. No to od razu była okazja żeby je rozruszać - drugi etap Dystansu Stołecznego. Baza zawodów ulokowała się na parkingu przy Cmentarzu Północnym, więc nie było problemów gdzie zostawić samochód. Agata to chyba polubiła te zawody, bo znowu pojechała z nami i znowu mogliśmy obstawić trzy trasy.

Idziemy po mapy.

Tym razem trasy były dłuższe niż zazwyczaj - moja miała nominalnie 6,2 km, czyli w praktyce co najmniej z kilometr więcej. Ale to dobrze, no bo wciąż te nieszczęsne świąteczne kalorie były do zgubienia.

Na starcie tłok

Mówię Wam - jak mi genialnie szło! Leciałam z punktu na punkt jak po sznurku i nawet najdłuższy przebieg z siódemki na ósemkę zrobiłam niemal po prostej i to nie drogami, tylko na azymut.

 

  No czy to nie piękne? :-)

Przy PK 6 spotkałam Tomka, wyszczerzyłam się do kamery i pobiegłam dalej w swoją stronę. Tomek podbił punkt i... pobiegł za mną zamiast na swój punkt. Patrzcie, po tylu latach małżeństwa jeszcze za mną lata. Co prawda po jakimś czasie zreflektował się i zawrócił, ale jednak.

Przy PK 6

Tak się cieszyłam, że mi dobrze idzie, że zupełnie zapomniałam o starej regule - jak jest zbyt idealnie,  zuo pierdyknie znienacka. Mój znienacek wystąpił między PK 16 a 17, czyli na samej końcówce. Szłam dobrym azymutem (no bo pod koniec to już mniej było biegania), tylko przesuniętym równolegle i kompletnie nie wiem jak to zrobiłam. No i tak szłam, szłam, czasem coś podbiegłam i wydawało mi się, że punkt już powinien być. A tu nic. Ludzie przebiegali to z prawej, to z lewej, to z przodu, to z tyłu, więc nie byli żadnym wyznacznikiem. Zaczęłam zaglądać to tu, to tam, nawet jakiś lampion znalazłam z innej trasy i w końcu postanowiłam wyjść na drogę, może nawet na skrzyżowanie i stamtąd się namierzyć. Na drodze z daleka zobaczyłam Agnieszkę, więc upewniłam się u niej gdzie jestem i z nowym azymutem weszłam z powrotem w las. Tym razem się udało, choć wciąż wydawało mi się, że jakoś za daleko na południe to wszystko się dzieje. Straciłam masę czasu i zapał do walki.

 PK 16 - samo zuo!

Do osiemnastki, ostatniego punktu poleciałam już za tłumem, który się w międzyczasie zmaterializował, a potem już tylko meta. Agata musiała dotrzeć tuż przede mną, bo spotkałam ją w kolejce do sczytywania się.

Swoje trzeba odstać.
 
Wkrótce wrócił i Tomek, a potem w ramach odpoczynku po bieganiu zrobiliśmy kilka kilometrów po cmentarzu, odwiedzając groby naszych bliskich. Po powrocie do domu ledwo doczołgałam się pod prysznic, a po obiedzie padłam i tylko pochrapywanie świadczyło o tym, że jeszcze żyję. Dawno tak nie dostałam w kość, ale widać należało mi się.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz