wtorek, 8 grudnia 2020

ZZK Legionowo - Bukowiec

W sobotę obudziłam się równie obolała jak po powrocie z BarbarInO i miałam poważne wątpliwości co do sensu udziału w BnO. Pojechać zawsze można, ostatecznie mogłabym nawet nie wysiadać z samochodu, tylko poczekać na Tomka. Oczywiście ani przez moment nie wierzyłam w taką opcję, szczególnie, że właśnie siedzenie było najboleśniejsze. Przed wyjściem z domu poćwiczyłam trochę kocich grzbietów i innych takich kręgosłupowych wygibasów i ciut mi się polepszyło.
Tym razem pojechaliśmy bez Agaty, która dla odmiany zadeklarowała się na niedzielę.Jakoś dolazłam na start i liczyłam na zastrzyk adrenaliny po odbiciu startu, bo niby to tylko trening, ale wyniki są podawane, więc ten, tego... 
 
Nie, nie uciekam z lampionem - start odbijam:-)
 
Ruszyłam z pewną nieśmiałością, od razu w las, mimo, że przy pewnym uporze dałoby się i ścieżkami. Przede mną biegła zawodniczka z mojej trasy i strasznie mnie rozpraszała - patrzyłam to na kompas, to na mapę, to na nią. Na szczęście biegła zgodnie ze wskazaniami mojego kompasu, więc nie musiałam kombinować - biec po swojemu, czy za nią? Wiem, wiem - zawsze lepiej po swojemu.
Już przy pierwszym punkcie bóle zelżały i pomału bo pomału, ale dało się biec. Dwójka stała na rowie, rów na górce, pod górkę ciężko i ciut boleśnie, więc podeszłam spacerkiem. Trójka była hen, hen - na drugim końcu mapy. Pobiegłam drogami ile się tylko dało, bo po równym mniej wstrząsów i kręgosłup był mi wdzięczny. Na czwórkę ustawiłam sobie azymut, biegnę, patrzę tu przede mną na linii mojego przebiegu leży wielka połać lasu i słychać zgrzyt pił. Nooo panie... To jak ja mam przez to przeleźć? Ale w sumie to nawet wyszło mi to na dobre, bo od razu wylazłam na drogę zamiast błąkać się po krzakach i luksusowo dobiegłam sobie prawie pod sam punkt. Piątka była bliziutko i zgarnęłam ją bezproblemowo. Szóstka ewidentnie stała w złym miejscu - miała być na karpie tuż za niewielkim wzniesieniem i wszyscy tam podbiegali, a tu zonk - lampionu nie ma. Wisiał sobie kawałek dalej na powalonym drzewie i na szczęście był widoczny z daleka. 
 
 Gdzieś tam na trasie...
 
Do siódemki i ósemki dawało się dobiec drogami, z czego ochoczo skorzystałam, a potem zaczął się trudny teren z krzakami, dołami, rowami, czyli czymś czego moje bolące (coraz mniej ) plecy nie akceptowały. Szłam więc ostrożnie z punktu na punkt starannie wybierając miejsca gdzie miałam postawić stopę. Przez kontrast dwunastka, trzynastka i czternastka wydały mi się potem łatwe i przyjemne i to było nawet miłe. A potem była już meta.
Tomek jeszcze nie wrócił, bo oczywiście był na dłuższej trasie, więc po bolesnej próbie rozciągania się osiadłam w samochodzie i cierpliwie czekałam.

 Wrócił w końcu.
 
Mimo niedogodności ruchowej fajnie spędziłam czas i wcale taka ostatnia nie byłam. Widać inni też wybrali się do lasu w wersji spacerowej. 
Natomiast jest jedna rzecz, która mnie trochę zirytowała - majtające się stacje SI. Wisiało toto na sznurkach czy linkach i nie było możliwości żeby w takie majtadło trafić czipem. Niestety - niemal każdą stację musiałam wziąć w rękę, żeby dało radę się odbić. Widziałam, że nie tylko ja tak robiłam, więc potencjalne wirusy miały używanie. Może jednak dałoby się montować je bardziej na sztywno? Bardzo proszę.
 
Śladu chyba nie mam się co wstydzić, prawda?
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz