Wy już pewnie w lesie w Rajszewie, a ja jeszcze nie pochwaliłam się ubiegłoniedzielnym bieganiem. Na ZZK do Nieporętu pojechaliśmy już we trójkę, znowu obsadzając trasy A, B i C. Ja nadał byłam obolała, ale już nie tak jak dzień wcześniej, więc nastawiałam się jednak na uczciwe bieganie.
Mapy pobrane, idziemy na start.
Teren zawodów niby znajomy, bo to już któryś raz impreza w tamtych okolicach, ale dla mnie i tak zawsze zagadkowy. Trochę bałam się ilości dołków, które zobaczyłam na mapie, bo to zawsze problem trafić na ten właściwy.
Wystartowałam jako pierwsza z naszej trójki, dzięki czemu mam uwieczniony ten moment:-)
Ogary poszły w las. Pierwszy punkt był dość oddalony od startu, drogami nie bardzo opłacało się biec, więc bardzo pilnowałam się, żeby nie zejść z azymutu na manowce. Udało się!
Pętelka 1-2-3-4-5-6 przebiegała po zakolu wydmy urozmaiconej dołkami i rowami, ale trafiłam bezbłędnie, niemal po kreskach. Lampiony na szczęście nie były jakoś specjalnie pochowane i jak się człowiek dobrze rozejrzał, to zawsze gdzieś tam mignęło pomarańczowe. Noo, czasem bywał to element stroju zawodnika.
Z szóstki przeniosłam się za drogę po PK 7, 8 i 9, które mimo miliona dołków dookoła okazały się na szczęście bezproblemowe. Dziesiątka na skraju młodnika trochę była oddalona od dziewiątki, ale przez ten wyraźnie widoczny młodnik całkiem łatwa. Do jedenastki był kawał drogi. Po drodze spotkałam najpierw Agatę, która statecznie podążała po swój punkt, a potem Tomka, który chyżo wbiegał pod górkę.
Ten mały ludzik na drodze to ja.
Tomka ponownie spotkałam już po chwili na PK 11 i razem ruszyliśmy po moją dwunastkę, a jego to nie wiem co. Lampion na górce widzieliśmy już z daleka, ale mój azymut pokazywał nieco inny kierunek. Tomek podszedł sprawdzić co to za dziwadło i jednak kod się zgadzał. Umiejscowienie już jakby mniej, ale podbiliśmy. Do kolejnego azymut doprowadził mnie idealnie, ale znowu okoliczności przyrody zgadzały się mniej niż więcej. Tomek to nawet poleciał w kierunku tych właściwych okoliczności, ale lampionu tam nie było. Tak to wychodzi jak się idzie ze źle stojącego punktu na drugi źle stojący punkt.
Podbijamy źle stojący punkt, no bo co zrobić...
Kolejny punkt też mieliśmy wspólny, ale ponieważ był bardzo, bardzo daleko, więc po chwili widziałam już tylko plecy Tomka, który wyrwał do przodu. Ślad pokazuje, że do dużej drogi biegliśmy tym samym wariantem, ale potem Tomek pobiegł dookoła młodnika, a ja bohatersko przedarłam się przez niego po linii prostej. U mnie nie ma to czy tamto:-)
Ostatnie trzy punkty nie nastręczyły mi żadnych problemów, choć ślad pokazuje, że od siedemnastki do osiemnastki szłam zygzakiem jakbym coś omijała. Nie pamiętam czy tam coś było, czy może tak się zataczałam ze zmęczenia:-)
Zdziwiłam się, że na mecie nie było jeszcze Agaty. Na trasę ruszyła chwilę po mnie, a miała raptem kilka punktów do znalezienia. Po oporządzeniu się (picie, rozciąganie, odpoczynek) ruszyłam w stronę mety, żeby tam na nią czekać. Co się okazało? Agata wróciła już dawno i czekała na mnie przy drodze prowadzącej od mety do bazy, ale rozminęłyśmy się, bo mi zachciało się wracać górkami. Chwilę potem wrócił i Tomek i mogliśmy ruszyć do domu. Teraz to takie czasy - załatw sprawę i żegnaj:-( Brakuje tego aspektu towarzyskiego zawodów, ale co zrobisz jak nic nie zrobisz...
Niektórzy zamiast punktów szukali grzybów. Kurki w grudniu!
O, a takie warianty wybierałam. Widać, że PK 12 i 13 stoją abstrakcyjnie:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz