W drugi dzień świąt Bożego Narodzenia odbył się tradycyjny wielkanocny Gambit. No, troszkę się termin organizatorowi obsunął, ale ten rok to ma do siebie, że wciąż coś nas zaskakuje.
Znowu stanęliśmy przed dylematem - marsze czy biegi? Jednak biegi. W końcu jakoś trzeba gubić poświąteczne kalorie, a biegi są jakby efektywniejsze w tym temacie. Że już nie wspomnę o mapie - biegową ogarniam, marszową coraz mniej.
Zawody planowane były nad Wisłą, w okolicy Wysp Zawadowskich. Teren teoretycznie znany i nawet mi się przypomniało, że z Agatą tu chodziłyśmy kiedyś na jakimś MnO.
Większość trasy przebiegała po polach, łąkach, nieużytkach, laskach, a najdalsze punkty zahaczały o zabudowania. Dojeżdżając na miejsce, w okolicach startu i mety, ujrzeliśmy duuuże stado kóz pilnowane przez dwoje dzieci i watahę psów. Kozy jak kozy - miłe zwierzaki, ale te psy... Na szczęście cały ten zwierzyniec okazał się niegroźny i stanowił miłe urozmaicenie krajobrazu.
Świąteczny wypas kóz.
Punkt pierwszy był dość daleko, ale można było do niego dobiec drogami i to różnymi wariantami. Zanim dobiegłam byłam już zzipana, mokra, wykończona, ale wciąż pełna zapału.
Tak się trochę bałam, że pogubię się w tych odkrytych terenach, bo przywykłam do biegania po lesie i wiem, że tam trzeba patrzyć na dołki, górki, kopczyki, ścieżki a tu to nie wiadomo. Okazało się jednak, że jest tak samo, a dodatkowo las nie zasłania:-)
Nawigacyjnie trasa była dość łatwa, do większości punktów można było dobiec drogami i ścieżkami (nie ma więc co opisywać szczegółowo) i wyniki rozbijały się o to, kto bardziej przeżarł się w święta i ma teraz ciężki brzuch do dźwigania. Mój był niczego sobie, wypełniony piorunującą mieszanką śledzi, sałatki, kapusty, sernika, piernika i innych drobniejszych świątecznych wynalazków, więc naprawdę było niełatwo. Dobrze, że mi się nigdzie nie spieszyło, więc mogłam sobie powoli truchtać. Gdzieś tam na trasie w okolicach PK 11 spotkałam Tomka, a praktycznie to cały czas miałam kogoś w zasięgu wzroku (oprócz dobiegu do PK1), bo teren stosunkowo niewielki, a chętnych do biegania sporo.
Na metę dotarłam pierwsza, bo trasę miałam krótszą, ale Tomek przybiegł chwilkę po mnie i załapał się na wspólne rozciąganie.
Nie zapominajcie o tym po biegu! :-)
Najwyraźniej nie tylko ja byłam ociężała, bo w wynikach za mną jest jeszcze kilka osób. Zresztą w święta trzeba się relaksować, a nie męczyć!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz