sobota, 18 stycznia 2020

Czym skutkuje brak obaw przed zgubieniem się, czyli FalInO runda 2.

Jadąc na FalInO tłumaczyłam Tomkowi dlaczego nie boję się zgubić w Falenicy i Wesołej, czyli na FalInO i WesolInO:
- Bo tam jak się zgubię, to w końcu wyjdę na jakąś ulicę, którą znam i w razie czego wiem jak stamtąd wrócić do Zielonki. A jak się zgubię w obcym lesie, to nawet jak dojdę do cywilizacji, to i tak nie wiem, gdzie jestem i jak stamtąd wrócić do domu - perorowałam. I tym sposobem wywołałam wilka z lasu.
Wystartowałam i od razu zaczęłam źle. Zamiast do pierwszego punktu pobiec skrótem, o którym już poprzednio mówił mi Tomek, ja oczywiście pobiegłam naokoło. Nie była to jakaś duża strata, ale już na wstępie musiałam siebie zwyzywać od sklerotyczek i ślepot, bo na mapie widać było wejście na teren boiska, czy co tam było zarosłe trawą. Na szczęście do drugiego punktu pobiegłam już logicznie, korzystając nawet z dróg. Jakoś zaraz za dwójką spotkałam Tomka, który najwyraźniej leciał na moją trójkę, podpięłam się więc pod niego, bo nie bardzo rozumiałam jak lampion może wisieć na czyjejś posesji i jak się tam dostać, żeby nie być poszczutym psem. Dom okazał się opuszczony, a ogrodzenie niekompletne, ale gdybym była sama i tak miałabym opory przed wejściem tam. No, taka praworządna jestem - nie moje - nie wchodzę.
Po trójce plecy Tomka oglądałam z coraz większej odległości, ale w sumie i tak nie wiedziałam jaki punkt ma następny, więc specjalnie nie sugerowałam się jego poczynaniami. Moja czwórka była za wydmą, wykoncypowałam sobie, że najpierw dotrę do "piaskownicy" na szczycie, potem kawałek wydmą na południe, potem ścieżką na zachód i zaraz powinien być punkt. Niestety ścieżka na zachód gdzieś mi się rozmyła, a mi tak fajnie biegło się w dół, że doleciałam prawie do domów. To mnie dopiero otrzeźwiło, bo oznaczało, że jestem daleko za daleko. Za to trafiłam na charakterystyczne rozwidlenie ścieżki, z którego porządnie się namierzyłam i już bezproblemowo weszłam na punkt.
Do piątki azymut zniósł mnie kilka stopni w prawo i z uporem godnym lepszej sprawy szukałam lampionu między kopczykami, przy rowie, który widziałam i dziwiłam się, skąd też on się tu wziął. Jakoś nie dało mi to do myślenia i dość długą chwilę kręciłam się po tym samym terenie. Dopiero kiedy wyszłam na ścieżkę, której się nie spodziewałam, popatrzyłam dokładniej na mapę, zlokalizowałam się i poszłam gdzie trzeba.
Szóstka na szczęście była łatwa, po drogach i fakt, że lampionu szukałam najpierw za asfaltem, w sumie nie ma znaczenia. Grunt, że na dobrym przepuście:-) Siódemka wprawiła mnie w konsternację. Dobiegłam w miejsce, gdzie miał zacząć się asfalt (czy jakaś lepsza droga), a tam z daleka zobaczyłam wielką, zamkniętą bramę. Najwyraźniej znowu coś skopałam - pomyślałam i postanowiłam pokręcić się w okolicy żeby upewnić się, gdzie jestem. Wszystko wskazywało jednak, że punkt rzeczywiście musi być za bramą, tylko jak się tam dostać? Udało się przez dziurę w ogrodzeniu budowanego dopiero domu, co dawało nadzieję, że nikogo tam nie ma i nikt mnie nie przegoni. Wyszłam na upragnioną drogę, rozejrzałam się i po obu jej końcach zobaczyłam bramy. Jak nic jakieś zamknięte osiedle - pomyślałam i wycofałam się w las , tak jak weszłam, przez dziurę w ogrodzeniu. Przyjęłam założenie, że w miejscach ogrodzonych nie wiesza się lampionów. Wobec tego gdzie ja jestem i gdzie jest punkt????? Postanowiłam dojść do skrzyżowania ścieżki z prądem, ale zanim tam dotarłam zauważyłam jakiegoś orientalistę z pieskami, który najwyraźniej zmierzał w miejsce, z którego przed chwilą wróciłam. Ciekawa jak mu pójdzie, ruszyłam za nim. Okazało się, że przy bramie jest niezagrodzone wejście, a lampion wisi ze dwa metry od miejsca, do którego poprzednio dotarłam.

Ten punkt był nie fair, szczególnie, że wejście na ulicę zasłaniała różowa linia łącząca punkty.

Z zaciekawieniem patrzyłam jak też człowiek z psami wydobędzie się z osiedla, a on odważnie ruszył w stronę drugiej bramy. Ja za nim. Okazało się, że brama, której tak się bałam, była za skrzyżowaniem i wcale nie odgradzała mnie od wolności.
Ósemka znowu była na terenie opuszczonej posiadłości, ale weszłam tam odważnie, bo już się zorientowałam w zamyśle budowniczego mapy - po prostu chciał nam pokazać wszystkie pustostany w okolicy:-) Dziewiątkę zgarnęłam bez problemu, a potem ustawiłam azymut na dziesiątkę i ruszyłam, nawet biegiem. Dziesiątka powinna być za ulicą Podkowy, a ja biegłam i biegłam, a ulicy ani śladu. Zatrzymałam się skonsternowana, a jakieś dzieciaki kręcące się w okolicy zaczęły do mnie wołać:
- A jakiego punktu pani szuka?!
I w tym momencie mnie olśniło - azymut to nawet ustawiłam dobry, ale dlaczego zamiast czerwony koniec strzałki w kompasie skierować na północ, ja ustawiałam tam biały??? Czyli leciałam dokładnie w przeciwnym kierunku niż zamierzałam. Fuck... Cóż, zrobiłam w tył zwrot i pobiegłam tam, gdzie trzeba.

Nawigacyjna hańba

Przy dziesiątce spotkałam Janusza i na jedenastkę lecieliśmy w zasięgu swojego wzroku. Co ciekawe - i jego i mnie zniosło za bardzo na południe i musieliśmy korygować, kiedy otoczenie przestało się zgadzać.
Jedenastka, dwunastka i trzynastka, o dziwo, weszły bez problemów. Cuda zaczęły się dziać przy czternastce.  Wydawać by się mogło, że trudno o łatwiejszy punkt, tymczasem poległam na nim. Najpierw z rogu ogrodzenia ruszyłam w kierunku, który wydawał mi się właściwy. Nie uznałam za stosowne przy tak łatwym punkcie skonsultować się z kompasem. Próbowałam zorientować się  po kierunku ścieżek, ale przy takiej ich plątaninie szybko się pogubiłam. Dodatkowo musiałam uważać na biegaczy górskich żeby mnie nie stratowali i po chwili byłam już tak skołowana, że nie wiedziałam gdzie tego cholernego dołka szukać. Jak niepyszna wróciłam na róg ogrodzenia, ustawiłam azymut, ze zdziwieniem skonstatowałam, że to w tę stronę??????, rozejrzałam się, pacnęłam w czoło, że przecież oczywiście w tę i po kilkunastu metrach znalazłam lampion.


Jakim cudem udało mi się tu zgubić???

Piętnastka i szesnastka na szczęście były już tylko formalnością, a przed siedemnastką czekał już na mnie Tomek, mocno zaniepokojony moją długą nieobecnością. Praktycznie doprowadził mnie do siedemnastki, bo biegł przodem, żeby zrobić mi zdjęcie jak podbijam punkt.

PK 17

Do mety, po tych wszystkich przeżyciach, już nie miałam siły biec i ledwo się doczłapałam poganiana przez Tomka.

Meta.

Zaraz po FalInO ruszyliśmy do Galerii Bemowo odebrać pakiety startowe na niedzielny Bieg Chomiczówki. Gdzieś w połowie drogi Tomek zadał mi podchwytliwe pytanie:
- A dowód osobisty masz?
Pakiety wydawane są za okazaniem dowodu, a mój spokojnie leżakował sobie w domu. Wracać się nie miało sensu, postanowiłam więc robić z siebie idiotkę w razie czego i dziwić się, że przecież jak to dowód???? Może tomkowy wystarczy? Na wszelki wypadek od razu (zamiast dowodu) podsunęłam osobie wydającej pakiety mój telefon z sms-em od organizatorów informujący o moim numerze startowym. Wydawało się, że to wystarczy, bo pani bez słowa sprzeciwu zaczęła kompletować mój pakiet, ale jednak w koncu padło sakramentalne:
- Dowód osobisty poproszę.
Tomek zaczął od razu zaręczać, że na pewno jestem Renatą, jego osobistą żoną, ja zaczęłam zaręczać, że telefon nie jest kradziony, a w nim przecież ten sms, ale najsilniejszym argumentem okazał się mój identyfikator parkrunowy, bo faktycznie żona raz jest ta, raz inna, telefon z sms-em można skombinować, ale parkrun to rzecz święta. Teraz spróbuję tym parkrunem wziąć jakiś kredyt albo wylegitymować się policji, w końcu dowód to przy takim identyfikatorze kompletny przeżytek.



 Cała trasa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz