piątek, 31 stycznia 2020

ZZK - jedna wielka Niewiadoma!

Kolejnego ZZK-a mieliśmy biegać na mapie "Niewiadoma". Jak bardzo niewiadoma przekonaliśmy się już w trakcie dojazdu na start, bo ustawiłam nawigację klikając na link do mapy z posta na FB, a okazało się, że link jest sprzed tygodnia i prowadzi do poprzedniego startu. Oczywiście wszystko wyszło na jaw, gdy ujechaliśmy już kawał drogi i Tomkowi przestała pasować trasa. No to trzeba przyznać, że nawigacyjnie zaczęliśmy z grubej rury. Miałam tylko nadzieję, że limit zagubień już wyczerpaliśmy i na trasie pójdzie lepiej.
Baza zawodów zorganizowana była tuż obok stadniny koni, tylko te konie jakieś takie dziwne były. Nam najbardziej podobał się ten na pierwszym planie po lewej:

Dawał się miziać po ryjku!

Po załatwieniu wszystkich formalności i ogarnięciu się ruszyliśmy na start. Przy lampionie startowym przede mną czekała Małgorzata, a ponieważ miałyśmy taką samą mapę, więc przeczekiwałam, aż trochę odbiegnie, żeby nie sugerować się jej wyborami trasy. Ruszyłam, kiedy jej plecy zniknęły mi na dalekim horyzoncie, a za mną do przeczekiwania ustawiła się Ula.
Ustawiłam azymut i pognałam. Pierwszy punkt miał być w dość charakterystycznym miejscu, więc nie miałam obaw - wystarczyło obserwować teren. Z daleka zobaczyłam Małgosię odbiegającą od punktu - najwyraźniej za krótko odczekałam. Przy punkcie jakiś starszy pan (cha,cha - a ja to młódka:-)) poprosił o pokazanie na mapie gdzie jesteśmy. I tak trzy razy pod rząd. A czas sobie płynął...  Ale co tam, sama czasem proszę innych zawodników o pomoc, więc wiem jak to jest. Kiedy już miałam odbiegać, facet poślizgnął się na mokrym konarze i rymsnął jak długi. Poczekałam więc aż się pozbiera i zaraportuje, że żyje i jest w jednym kawałku.
Do dwójki pobiegłam grzbiecikiem. Dwójka to jednocześnie piątka, bo mieliśmy motylka, usiłowałam więc zapamiętać otoczenie punktu, żeby przy drugim razie mieć łatwiej. Nie żeby mi się udało coś zapamiętać, ale przynajmniej się starałam. Wyglądało na to, że będziemy biegać przede wszystkim na azymut, bo drogi leciały głównie góra - dół, a my biegaliśmy w lewo i prawo. Na szóstkę od biedy dawało się pobiec drogą i napaliłam się na tę możliwość jak szczerbaty na suchary. Niewiele wygodniejsze to było niż przez las, bo zamiast biec, grzęzłam w piachu i w końcu porzuciłam ten absurdalny pomysł. Nie ma to jednak jak lecieć na przełaj. 
Mogłabym napisać, że biegło mi się lekko, łatwo i przyjemnie, gdyby nie to, że teren był  mocno pofałdowany, zresztą co ja mówię - on był wręcz górzysty - Himalaje, Kordyliery, Andy i te sprawy. Ale pod względem nawigacyjnym faktycznie szło jak z płatka. No, przy ósemce leciutko zniosło mnie na zachód, ale okop przy gęstwince dało się znaleźć bez problemu.  
Między dziesiątką a jedenastką trochę mnie zastopowało przy zakreskowanym terenie, bo nie wiedziałam co o nim myśleć - niby nie należy włazić, ale on tak bardzo na azymucie... Widziałam, że wszyscy obiegali z lewej strony, więc też obiegłam i nawet, o dziwo,udało się wrócić na właściwy kurs:-)
Został jeszcze tylko dobieg do mety i pomyślałam, że nie będę ustawiać azymutu, tylko polecę za wszystkimi. Po chwili wszyscy mi gdzieś zniknęli, a ja dobiegłam do drogi i nie wiedziałam, czy to ta pierwsza, czy druga. Przez chwilę byłam ciut zdezorientowana, zwłaszcza, że widziałam już zaparkowane samochody, a jakoś mi się ubzdurało, że meta musi być przy nich. W końcu natchnęło mnie żeby jednak popatrzeć na mapę i nią się kierować. Ufff, udało się.
 Na mecie znowu musiałam walczyć z pokusami, czyli ciastkami i kiełbaską z grilla i tu nastąpiło zwycięstwo ducha nad materią - nic nie wzięłam do pyska!. Tomek, który przybiegł chwilkę po mnie, skusił się na ciastko, ale on to zawsze wybiega sobie więcej kalorii niż ja, więc i tak wyszedł na swoje.
A tak sobie radziłam na trasie:



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz