wtorek, 25 lutego 2020

Parkrun i WesolInO, czyli jak się zarżnąć bez ultra.

To nie był dobry dzień na bieganie. Na parkrunie już podczas rozgrzewki coś było nie tak i ani Tomkowi, ani mi nie szło. On narzekał na kolano, ja jeszcze nie zdążyłam zregenerować się po Skorpionie. W końcu Tomek zdecydował, że pobiegnie towarzysko razem ze mną, a ja zdecydowałam, że lecę tak jak dam radę, bez spinania się. Zaczęliśmy ostro (jak na mnie) i chyba z kilometr trzymaliśmy się grupy. A potem zaczęło zdychać. Wszyscy, których na początku wyprzedziliśmy, zaczęli pokazywać nam swoje plecy. Tomek usiłował mnie zdopingować, ale im więcej gadał do mnie, tym trudniej mi się biegło - raz, że musiałam mu odpowiadać, co zaburzało mi rytm oddechu, a dwa - miałam świadomość, że nawet jak padnę na pysk, to zaciągnie mnie na metę. Jak biegnę sama, to jakoś bardziej się sprężam, wiedząc, że mogę liczyć tylko na siebie. Tak więc eksperyment z bieganiem synchronicznym nie wypalił, na metę dotarliśmy z marniutkim wynikiem, za to ja zupełnie bez sił. Mimo, że szykowała się impreza z okazji 350 edycji biegu nie zostaliśmy, bo przecież WesolInO.  Tym razem organizator nie zrobił mi świństwa i nie powycinał dróg z trasy C, nie musiałam więc przenosić się na krótszą. Za to start był dalej niż zawsze, bo trzeba było wejść kawałek w las. Można było z tego wnioskować, że trasa będzie sięgała gdzieś dalej niż zwyczajowo, szczególnie, że była i dłuższa niż zazwyczaj.
Ścigać się co prawda nie zamierzałam, ale ze startu ruszyłam biegiem, żeby to jakoś wyglądało. Jak tylko zniknęłam za górką przeszłam do marszu:-) Jedynka i dwójka weszły gładko. Nie przejmowałam się żadnymi przekoszeniami mapy, tylko leciałam jak azymut kazał. Może jednak nie ma tego przekoszenia, jeśli wyszłam idealnie na punkty? A może te przekoszenia są tylko lokalne? Bo na trójkę już mnie zniosło trochę na zachód.  Coś mi się nie zgadzały ścieżki, ale i tak uporczywie szukałam tam, gdzie mnie zaniosło. W końcu widząc, że nic z tego, podeszłam do dużego skrzyżowania, żeby mieć stuprocentową pewność, gdzie jestem i dopiero z niego namierzyłam się porządnie. Udało się.

Oj tam, raptem jedno kółeczko dodatkowe...

Do szóstki szło idealnie. Tam gdzie na azymut to wręcz niemal po prostej, gdzie się dało, nadrabiałam drogami, bo jednak po równym to trochę szybciej. Od szóstki w słusznym kierunku prowadziła malutka ścieżynka.
- Aha, nasi wydeptali - pomyślałam i trzymałam się jej.  Co prawda każde zerknięcie na kompas pokazywało, że coraz bardziej znosi mnie w lewo, ale beztrosko zrzuciłam to na karb tego mitycznego przekoszenia północy. Jak człowiek chce, to sobie wszystko wmówi. Tak jak mapa pokazywała, przecięłam jedną dużą i dwie mniejsze ścieżki, a że nie w tym miejscu co planowałam....  Punkt miał być ciut poniżej ścieżki lecącej po skosie, więc wszystko się zgadzało, bo i taka ścieżka była. Zaczęłam szukać okopu (bo tak wypatrzyłam na mapie) ale znalazłam tylko dwa puste dołki. Zero lampionów. No dobra, może za wcześnie, może za daleko zaczęłam szukać... Przebiegłam się kawałek w jedną i drugą stronę, potem zupełnie bezsensownie pobiegłam na południe i prawdę mówiąc sama nie wiem po co. Wróciłam znowu do znalezionych wcześniej dołków i w końcu postanowiłam dokładniej przyjrzeć się mapie. Po pierwsze - punkt miał być na nosku, muldzie, czy co to jest takie wypukłe do góry, a nie w okopie, po drugie - miał być na zboczu, a nie na płaskim, a po trzecie - po cholerę leciałam jakimś śladem zamiast pilnować się kompasu???? Chciałam sobie ułatwić, to mnie pokarało.

Przy siódemce spędziłam czas tak raczej turystycznie.

Na kolejne punkty już się nawet nie spieszyłam, bo i po co? Przecież tyle czasu straciłam na siódemce, że chyba każdy szybciej ode mnie pokona trasę. Jeśli potem podbiegałam, to jedynie i wyłącznie w celach kalorycznych, to znaczy żeby spalić czwartkowe pączusie i przygotować się do imprezy, jaka mi się szykowała wieczorem. Za to mapę i kompas śledziłam tak pilnie, że do reszty punktów maszerowałam jak po sznurku. Zobaczcie na przykład taki przebieg PK 11 - PK 12 - istny majstersztyk:-) No, to średnia osiągnięć w sumie mi się bilansuje

No, ale poza PK 3 i PK 7 to całkiem fajnie.

Na mecie czekał już Tomek i powstrzymywał fotografa od pójścia sobie, dzięki czemu mam taką fajną fotkę z dobiegu do mety. Tak - biegłam na metę, w końcu jakieś wrażenie na oczekujących trzeba zrobić, nieprawdaż?
Ostatnie metry.

Niby w każdą sobotę zaliczamy i parkrun i jakąś orientację, ale tym razem wyjątkowo dostałam w kość. Czułam się cała ociężała i marzyłam jedynie o pozycji horyzontalnej. Nie, sobota, to naprawdę nie był dobry dzień na bieganie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz