wtorek, 4 lutego 2020

Znowu w życiu mi nie wyszło...

Jest sobota - jest parkrun i orientacja. Na parkrunie oprócz tego, że chciałam dobiec do mety, miałam też ambitny plan poprawienia wyniku sprzed tygodnia i złamania 30 minut. Do mojej życiówki nawet się nie przymierzam i pewnie nieprędko się nawet do niej zbliżę. Może nawet już nigdy...
Pogoda była mało wyjściowa, bo padało i przyjemniej byłoby poranek spędzić w łóżku, ale jak pomyślałam o późniejszych wyrzutach sumienia, to już wolałam pobiec.
Ruszyłam i po chwili sprawdziłam jakie mam tempo, no bo ten zaplanowany wynik. Zegarek pokazał jakieś 6.30 więc przyspieszyłam. Ufff, jak ciężko się biegło. Po chwili zerknęłam jeszcze raz, a gdy przetarłam szkiełko z wody okazało się, że nie 6 z hakiem, tylko 5.23 i dlatego ciężko. Zdecydowanie nie powinnam zaczynać powyżej swoich możliwości, ale starałam się zbyt dużo nie zwolnić. Przede mną biegł zając z czasem 28 min. i usiłowałam się go trzymać, choć zdawałam sobie sprawę, że to tymczasowe.

Tuż po starcie.

Po trzecim kilometrze 28 minut powoli zaczęło mi znikać na horyzoncie, a ja walczyłam o to, żeby uciec przed nawet nie 29, ale 30 minutami. I wiecie co? Udało się! Za tydzień wypadało by zejść poniżej tych 29, ale nie obiecuję.
Prosto z parkrunu pojechaliśmy do Falenicy na FalInO. Ponieważ już dałam z siebie wszystko, na orientacji planowałam się wyłącznie orientować, a nie ścigać.
Nominalnie trasa miała mieć 5 km, a wiadomo, że wyjdzie więcej. Jedynka była jeszcze na terenie szkolnym, tak samo jak na pierwszej rundzie, więc można było biec z zamkniętymi oczami, dwójka też łatwa, a trójkę według mojego gps-a pominęłam. Głupi jakiś, bo przecież pamiętam, że byłam, zresztą nie mam NKL-ki. Czwórka była za wydmą i bohatersko zaczęłam na nią wbiegać, ale nie dałam rady. Straszny cienias się ze mnie zrobił. To znaczy grubas i dlatego cienias. Dodatkowo w połowie drogi zaczęło mnie ściągać na wschód i dopiero zbyt mała odległość od zabudowań dała mi do myślenia. Do piątki pobiegłam drogami, bo pomyślałam, że nawet jeśli ciut dalej, to może szybciej, bo asfalt jednak wygodniejszy niż krzaki. Mój GPS znowu upiera się, że do szóstki leciałam obok ścieżki i wcale nie dotarłam do celu, ale przecież taka głupia nie jestem i nie ma mu co wierzyć. A może to mapa jest trochę przekłamana?
Do dziesiątki szło dobrze - ani ja, ani mój GPS nie mieliśmy żadnych problemów. Przy dziewiątce spotkałam Tomka, a potem ruszyłam za nim na dziesiątkę. Z dziesiątki wydawało mi się, że biegnę prosto po azymucie, a tymczasem zniosło mnie na sąsiednią drogę, która miała bardzo podobny przebieg i w ogóle nie zorientowałam się, że nie jestem tam gdzie myślę. Po dłuższej chwili coś zaczęło mnie niepokoić. Jakieś przeczucie. Punkt miał być na płaskim, a ja ewidentnie latałam po wydmie. Trafiłam na jakiś wielki rów, którego w ogóle nie było na mapie. To znaczy nie było w okolicy PK 11, bo jakieś trzysta metrów na południowy zachód to i owszem, tyle, że nie rów, a strzelnica.Jakoś nie skojarzyłam, choć niby teoretycznie znam teren. Jak widać - rzeczywiście teoretycznie. W akcie desperacji postanowiłam iść na północ, dojść do zabudowań, zlokalizować się, namierzyć i trafić na jedenastkę. Jeszcze po drodze coś tam kombinowałam, bo mi się przypomniało, że powinnam zejść z wydmy, aż w końcu udało mi się rozpoznać jedno ze skrzyżowań. Tak na 80% byłam pewna, gdzie jestem. Od skrzyżowania, już bez kombinowania, drogą, powoli, rozglądając się poszłam tam, gdzie spodziewałam się lampionu. Znalazłam pasujący dół, zajrzałam do niego, a tam... nic. W sąsiednim dole też wielkie nic. No co jest grane? Okazało się, że w pierwszym dole jest zbudowana ziemianka i w niej ukryty był lampion i nie z każdej strony dawało się go zauważyć. Cała ta operacja szukania jedenastki zajęła mi co najmniej 15 minut. Kiedy już w bazie opowiedziałam Tomkowi o moim błądzeniu, przypomniał mi, że w tamtym miejscu są jakieś anomalie i przecież już kilkakrotnie mieliśmy tam różne nawigacyjne przygody. Lepiej się w tam trzymać dróg niż azymutu.
Na dwunastkę weszłam od d..y strony, bo widać anomalie jeszcze tam sięgały, ale w porównaniu z jedenastką, to żadne błądzenie. Trzynastka i czternastka bez problemu, bo azymut już działał prawidłowo, a piętnastka to już wiedziałam gdzie jest, więc postanowiłam lecieć na pamięć. Zapomniałam tylko, że moja pamięć jest dziurawa jak sito i oczywiście pomyliłam ulice i lampionu zaczęłam szukać dużo za wcześnie. Jak należy przypuszczać, nic nie znalazłam, postanowiłam więc wyjść na asfalt i rozejrzeć się w sytuacji. I gdzie wyszłam? Na ulicę Tyszowiecką, przy której kiedyś mieszkałam. Przynajmniej teraz już na 100% wiedziałam gdzie jestem i jak trafić na punkt. Zachowawczo pobiegłam asfaltem - naokoło, ale pewnie. Przy piętnastce czekał na mnie Tomek z aparatem w garści, żeby uwiecznić moje zmagania, a poza tym już z lekka zaniepokojony moja przedłużającą się nieobecnością.

Ostatni punkt.

Na trasie byłam 75 i prawie pół minuty, co przy czasie Karoliny, która wygrała z czasem 36 min. z maleńkim hakiem jest i śmieszne i żałosne - dwa razy dłużej... Oczywiście, że wcale mnie to nie zraża, bo wynik wynikiem, a zabawa jak zawsze była przednia. Zresztą gdybym nie błądziła, to o czym byłby ten post???
A taki pogląd na tę rundę miał mój GPS:

Jedenastka - majstersztyk!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz